czwartek, 27 grudnia 2012

Roland Topor, „Chimeryczny lokator”


Na przełomie drugiego i trzeciego kwartału 2012 roku wydawnictwo Replika wznowiło dwie głośne powieści mistrza makabreski i czarnego humoru. Roland Topor, znany też za sprawą surrealistycznych, naładowanych turpizmem grafik, opowiada w Chimerycznym lokatorze prostą na pozór historię. Oto młody urzędnik nazwiskiem Trelkovsky, pchany groźbą eksmisji, zmuszony jest poszukać nowego mieszkania. Okazja nadarza się szybko, formalności zostają dopełnione. Teraz wystarczy tylko nie wychylać się i żyć w zgodzie z pozostałymi lokatorami kamienicy.

Akcja dzieje się w ubiegłym wieku na długo przed nastaniem ery informatycznej. Wynajem lokum za niewygórowaną cenę Trelkovsky poczytuje za uśmiech losu i tym samym skłonny jest sprostać wszystkim wymaganiom, jakie się nań nakłada. Ułożony, niemający rodziny ani zwierząt, potrafiący natomiast porzucić godność na rzecz uniżoności, uosabiać mógłby kwintesencję lokatora idealnego. Prędko jednak okazuje się, że to wciąż zbyt mało. Roszczeniowi, represyjni sąsiedzi stają się punktem odniesienia dla wszystkich jego poczynań, zajmując najwyższe miejsce w hierarchii wartości.

Topor kreśli obraz drobnomieszczaństwa paryskiego przy użyciu groteski i absurdu. Wskazuje dosadnie przywary, nie stroni od akcentowania brzydoty, społecznego rozkładu. Sąsiedzi, zdający się pałać do siebie wzajemną nienawiścią, doszukują się każdej najbłahszej oznaki występku, najmniejszego hałasu urągającemu wizerunkowi kamienicy porządnych obywateli. Za główny cel zaś biorą sobie nowego lokatora. W sytuacji, w jakiej znalazł się Trelkovsky, odszukać można krytykę konformizmu dla sztywnych ram obyczajowych, wszechogarniającej produkcji normatywnych zachowań, wtłaczających jednostki w jedyny słuszny model postępowania. W tym sensie jest to proza anarchistyczna, stawiająca sobie za cel pokazanie walki ze społecznym jarzmem.

Zarazem trudno byłoby nazwać lekturę poważną czy moralizatorską. Topor przy każdej sposobności korzysta z palety środków: kpi, wyszydza, trywializuje. Nie zna przy tym tabu, jego obśmiewanie jest więc rozciągnięte do granic dobrego smaku. Jednak mimo głęboko akcentowanego turpizmu, książkę czyta się z przyjemnością. Obserwowanie kolejnych nieprawdopodobnych wydarzeń zanurzonych w atmosferze dusznej, rodem z Procesu Kafki, pozwala wsiąknąć w opowieść i postawić się na miejscu głównego bohatera – trochę nijakiego, podporządkowanego normom everymana.

Gdzieś na boku od głównego toru fabularnego pojawiają się wątki egzystencjalne, dotyczące śmierci, ale też szukania własnej tożsamości. Wplątany w domniemaną intrygę, Trelkovsky w pewnym momencie zauważa, że sam nie wie, kim jest: Postać jego przybladła, powoli wymazywana przez sąsiadów. (…) Co było nim, tylko nim? Co różniło go od innych? (…) Na próżno się zastanawiał, nie wiedział. Sposób, w jaki przeżywa on rzeczywistość, narastające poczucie zagrożenia i obcości, każą zastanowić się, czy istotnie wszyscy są Marsjanami, czy może to ułomność Trelkovsky’ego.

Chimeryczny lokator mimo swoich niewielkich rozmiarów wywołuje gamę emocji, od rozbawienia, po niepokój czy wstręt. Nie są to odczucia zupełnie oderwane od kontekstu realności. Znaczenia można bowiem odczytać na różne sposoby, a sedno dopasować również do czasów współczesnych.

Wydawnictwo Replika, 2012

poniedziałek, 24 grudnia 2012

David Mitchell, „Atlas chmur” – Gra na emocjach


O Atlasie chmur, pierwotnie opublikowanym w Polsce w 2006 roku przez wydawnictwo Bellona, zaczęto mówić w związku z tegoroczną hollywoodzką superprodukcją rodzeństwa Wachowskich oraz Toma Tykwera. Reżyserzy podjęli się ambitnego zadania, by zaadaptować na ekran kinowy książkę uważaną przez wielu za niemożliwą do zekranizowania. Premiera filmu stała się wydarzeniem, a wokół Atlasu… narósł ogromny szum medialny. Zasadniczym pytaniem wydaje się, czy ów rozgłos współmierny jest do jakości powieści, czy może zadziałały siły podobne do tych, których świadkiem był Timothy Cavendish, wydając fikcyjne wspomnienia Dermota Hogginsa.

Atlas chmur skrojony został z sześciu opowieści rozgrywających się w różnych czasach i miejscach – od wieku XIX, poprzez lata międzywojenne i współczesność, a na odległej przyszłości kończąc – lecz powiązanych ze sobą. Sprzężenie widoczne jest już w wierzchniej warstwie interpretacyjnej, bowiem pod względem konstrukcyjnym książka przywodzi na myśl rosyjskie matrioszki. Tworzy to prostą sekwencję, w której nośnik wcześniejszej historii (zapiski, książka, film) pojawia się w następnej. To jednak nie jedyny łącznik dla wątków – w powieści pobrzmiewają hasła dotyczące reinkarnacji oraz nieprzypadkowości wydarzeń.

Wydawać by się mogło, że tak banalne motywy filozoficzne, konstruujące zresztą szkielet książki, wpłyną nań niekorzystnie. Być może sam Mitchell wziął temat pod rozwagę, ponieważ z ust jednego z bardziej ironicznych bohaterów, wspomnianego już Cavendisha, dobywa się refleksja odnośnie do wcześniejszej „matrioszki”: (…) jakby od czasów Arystotelesa do Andrew Droida-Webbera czegoś jeszcze nie było setki tysięcy razy! Jakby w Sztuce chodziło o Co, a nie o Jak!. Gdy podążyć zaproponowanym przez Cavendisha tropem, książce Mitchella rzeczywiście przyznać trzeba niezaprzeczalną jakość. „Jak” wysuwa się tu bowiem na plan pierwszy.

Każda z sześciu opowieści odznacza się innym rodzajem narracji. Pamiętnik z XIX wieku stylizowany jest skrupulatnie na mowę ówczesnej arystokracji, z wyraźnym wyodrębnieniem właściwych dla owych czasów postaw i zapatrywań. Kolejna historia, po części będąca melodramatem gejowskim, to powieść epistolarna. Następnie pojawia się thriller, po nim zaś okraszone czarnym humorem wspomnienia pewnego epizodu z życia starego mężczyzny, aż w końcu futurystyczna dystopia przedstawiona w formie wywiadu. Ostatnim ogniwem łańcucha jest pierwszoosobowa opowieść nad trunkiem i jadłem. To owa żonglerka konwencjami, w której Mitchell daje prawdziwy popis literackim możliwości, czyni książkę interesującą.

Warto wrócić jednak do poziomu merytorycznego i zastanowić się nad poruszaną tu problematyką. Patrząc na poszczególne kwestie, można wysnuć tezę, że jakość treści w Altasie… rośnie wprost proporcjonalnie do zawężania się perspektywy. Tak oto ogólny zamysł reinkarnacji, sam w sobie cokolwiek naiwny, a nadto zepsuty łopatologicznie przedstawionym „kluczem” w postaci znamienia na ciele kolejnych wcieleń, wypada blado. Drugą ważną rolę odgrywa tu krytyka nienasyconego nigdy dążenia do władzy i zdobywania pieniądza, rozciągnięta na wszystkie historie, w ostatnich przybierając też formę krytyki konsumpcjonizmu.

W serwowanych przez Atlas… zrębach ideologicznych trudno dopatrywać się nowatorstwa. Nie pretendują do miana odkrywczych fragmenty o ludzkich ambicjach czy zależności między niewiedzą, strachem, nienawiścią a przemocą. Jakkolwiek nie ubierać tego w słowa, są to treści oczywiste, od czasu do czasu powtarzane w utworach biorących na warsztat kondycję społeczeństw. Gdy jednak przyjrzeć się historiom bliżej i wyodrębnić detale, często odnajduje się perełki. Siłą książki są właśnie szczegóły, jej sedno tkwi w ukazywaniu emocji jednostek postawionych przed koniecznością dokonywania wyborów.

Nie podzielam opinii mówiącej o tym, że Atlas chmur należy nazywać arcydziełem. W stylistycznej uczcie znajduję momenty słabsze, trochę banałów, puste treściowo miejsca, mogące świadczyć o zamyśle sztuki dla sztuki. Obok nich natomiast funkcjonują fragmenty ważne i zapadające w pamięć. Dla nich warto po książkę sięgnąć.

Wydawnictwo Mag, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

czwartek, 13 grudnia 2012

James Baldwin, „Inny kraj”


James Baldwin, amerykański pisarz, działacz Civil Rights Movement i aktywista antyrasistowski, tworzył umownie nazywaną literaturę gejowską jeszcze przed zamieszkami w Stonewall. Jego najbardziej znane dzieła to Mój Giovanni, Inny kraj i Powiedz mi, jak dawno odszedł pociąg. Proza ta dotyka problematyki nierówności społecznych, rasizmu i homofobii, właściwych dla czasów, w których żył, ale też kwestii uniwersalnych, zasadzających się na pierwiastku emocjonalnym.

Rzecz dzieje się pod koniec lat 50. ubiegłego wieku, głównie w murzyńskich dzielnicach Nowego Jorku. Na przestrzeni trzech wydzielonych części sportretowana zostaje grupa przyjaciół związana z artystyczną bohemą muzyków oraz pisarzy. Początkowo linia fabularna koncentruje się na upadku czarnoskórego perkusisty Rufusa, niemogącego poradzić sobie ze społeczną rzeczywistością przesiąkniętą uprzedzeniem i niechęcią, co prowadzi go do podejmowania działań destrukcyjnych. W dalszej części lektury wyodrębnione zostają kolejne postaci: siostra Rufusa, jego były kochanek Eryk, małżonkowie Cass i Ryszard, Vivaldo. Wszyscy oni charakteryzowani są w obrębie podobnych ram narracyjnych, wydobywających samotność, odizolowanie i próby poszukiwania szczęścia. Środkami wyrazu pogłębiającymi opis jest przede wszystkim mocno zaznaczona nostalgia.

Narracja Baldwina ma charakter nostalgiczny w kilku aspektach. Jest ona zwrócona ku przeszłości, akcentuje przemijalność, zwłaszcza w odniesieniu do bliskich: (…) znali na wskroś tych ludzi od bardzo dawna, z lat, które dziś mogłyby uchodzić za poprzednie wcielenie – rozpoczyna się akapit poświęcony bywalcom parku. Jest coś przerażającego w widoku starych przyjaciół, starych kochanek, co to nie wiedzieć czemu zeszły na psy. Można by sądzić, że toczył ich jakiś szczególny rodzaj raka, który w obecnej chwili toczy zapewne nas samych. Ta próba uchwycenia dawnych czasów, momentów z przeszłości, i skonfrontowaniu ich ze stanem obecnym, to stały motyw książki, nadający jej wyraźnej atmosfery melancholii.

W krytycznym spojrzeniu na teraźniejszość kryje się jednak ponad wszystko tęsknota do lepszego, chęć wyzwolenia, ucieczki – do jakiegoś innego kraju, gdzie nie ma byle jakich drani, a człowieka traktuje się po ludzku. To niespełnione pragnienie Rufusa – choć nie tylko jego – przemieszane z żalem, poczuciem niesprawiedliwości i bezsilności, a w konsekwencji ogromną nienawiścią do białych. Nie ma znaczenia, że Rufus przyjaźni się z Vivaldem, zamieszkującym Nowy Jork Irlandczykiem. Mimo że przyjaciel z całych sił stara się być dla niego wsparciem, sam jeden nie jest w stanie polepszyć trudnej sytuacji Murzyna, nie potrafi przebić się przez mur, który Rufus wokół siebie zbudował.

Baldwinowi za medium dla pokazania społecznego ucisku wobec grup nieuprzywilejowanych służą szczególnie sceny, w których czarno-białe pary, a niekiedy też pary homoseksualne, wychodzą na widok publiczny. Za każdym razem pokazanie się innym ludziom jednoznaczne jest tu z poddaniem się miażdżącej ocenie. Nieżyczliwi obserwatorzy gapią się obcesowo jak gdyby zamiast czarno-białej pary mieli przed sobą budę licytacyjną czy zarodową stadninę koni. Baldwin powtarza opisy wrogich spojrzeń, wrogich emocji, przy kolejnych sytuacjach tylko nieznacznie zmieniając ich wydźwięk. (…) spacer podnosił tumany męskiej i kobiecej wrogości, smagającej twarz niby niesiony wiatrem pył uliczny, a Ida przyjmowała obelżywe hołdy z nie mniej obelżywą dumą.

Powieść w znacznej części porusza zagadnienie dyskryminacji, jednak jej głównym obszarem tematycznym są relacje międzyludzkie. Bohaterowie, uwikłani nie tyle w same namiętności, co sieci powiązań osadzone w danym kontekście, poszukują akceptacji i miłości, nie potrafiąc zdobyć się na kochanie. Opis ich zmagań jest całościowy, niejednoznaczny, nie dający jasnych odpowiedzi. Często oni sami ich nie znają, błądząc pośród mrzonek i niesprecyzowanych celów. Kobiety u Baldwina zdają się być przy tym silniejsze, bardziej świadome od mężczyzn. W wątku Leony i Rufusa dochodzi do odwrócenia proporcji; ofiara radzi sobie z sytuacją, chce pomocy dla oprawcy, ten zaś upada coraz niżej, niszcząc zarówno ją jak i siebie. Inna kobieta, Cass, w trakcie rozmowy powołuje się na męską narrację: (…) wszystko wygląda tak, jak wymyślili mężczyźni, cały świat jest waszym wymysłem. Mąż natomiast nie rozumie jej, zbywa spostrzeżenie zarzutem, że Cass zazdrości im męskości.

Inny kraj jest książką, którą rozpatrywać można na wielu poziomach. Począwszy od portretu czasów, jako odarty ze złudzeń, naturalistyczny obraz Ameryki pozbawiającej nadziei i perspektyw. Następnie jako opowieść o inności, wyobcowaniu, przepaściach między ludźmi, tworzonymi albo poprzez mechanizmy społeczne, albo ich samych. W znacznym stopniu to również dociekliwe wnikanie w tematykę miłości, ale miłości zupełnie pozbawionej cech bajkowych. Niezależnie pod jakim kątem się na nią spojrzy, to jedna z tych powieści, które pozostawiają po sobie ślady.

Wydawnictwo Muza, 1998


wtorek, 4 grudnia 2012

Mira Grant, „Przegląd Końca Świata: Feed” – Nowa era informacji


Pierwsza część trylogii Newsflesh wbrew pozorom nie traktuje o zombie, to nie wstający z grobów zmarli stanowią w niej element centralny. Mira Grant naniosła na swoją powieść zainteresowanie horrorem w wykonaniu George’a Romero, bynajmniej jednak nie zamykając Feeda w ciasnej szufladzie stylistyki gore. Akcenty rozłożone zostały według zasad thrillera politycznego – gdyby odsączyć książkę z żywych trupów i włożyć na ich miejsce inną wariację na temat wirusa, układ sił pozostać by mógł w niezmienionym kształcie. Grant sięga więc po klasykę, ale nie w formie ściągi mającej zagwarantować sukces. Feed daleki jest od kalkowania filmowych hitów.

Rok 2014 przyniósł światu zmiany znacznie rozleglejsze niż to, co dotąd przyjmowało się za wyznaczniki nowej epoki. Tym razem należało przedefiniować bodaj każdą sferę życia, tak samo jednostkowego, co zbiorowego. Zanim jednak nastąpiła refleksja, zanim zebrano fakty i wyciągnięto z nich wnioski, utrzymywało się jedynie pandemonium. Wirus rozprzestrzeniał się w zastraszającym tempie, ludzie zaś wcale nie skorzy byli wierzyć w pogłoski na temat makabrycznej zarazy. W dużej mierze winę za to ponosili dziennikarze – informacja zamiast pójść w obieg, tkwiła, nomen omen, w martwym punkcie. Pewna grupa społeczna wzięła jednak sprawy w swoje ręce. Ludzie ci, narażając własne życie, a często ginąc w imię prawdy, udowodnili światu, że nowa sytuacja nie ma nic wspólnego z żartami.

Dwie dekady później rodzeństwo Georgia i Shaun Masonowie przejmują pałeczkę poprzedników z czasów Powstania. Narracja pisana z perspektywy racjonalnej, oddanej sprawie Georgii bez trudu pozwala wsiąknąć w realia odmienionej rzeczywistości. Jest to tym łatwiejsze, że Grant swoją wizję oddała w sposób tak samo przemyślany, jak wiarygodny i pełny. Niemała ilość informacji przewija się na kartach książki, poczynając od kwestii należących do skali marko, jak choćby funkcjonowania służb specjalnych, a skończywszy na detalach, na przykład wielkiej popularności nadawania dzieciom różnych wariantów imienia George.

Operowanie ową wyjaśniającą narracją ma też drugą stronę medalu. Ciągłe dookreślanie kontekstów wraz z przedstawianiem mało zajmujących wydarzeń skutkują bowiem nadmiernym rozwleczeniem akcji właściwej. Swój udział ma tutaj sposób prowadzenia opowieści – Grant nadała głównej bohaterce manierę skrupulatnego tłumaczenia nie tylko rzeczy ważnych, ale też możliwych do pominięcia, nierzadko przy użyciu rozciągających monologi opozycji: Normalne soczewki mają za zadanie skorygować wadę wzroku osoby, która je nosi. Z moim wzrokiem wszystko w porządku, pomijając kłopoty ze światłem, na które mogą pomóc soczewki. Niestety, podczas gdy klasyczne zwiększają pole widzenia, te blokują większość mojego (…).

Powieść mozolnie nabiera rozpędu, bardziej skupiając się na samym konstruowaniu linii fabularnej niż wywoływaniu skoków adrenaliny. Kiedy jednak intryga zaczyna się zawiązywać, a wydarzenia zyskują prędkość, potrafi przykuć uwagę na dłużej. Uwydatniają się charaktery postaci, łączące je zamiłowanie do rozpowszechniania prawdy bez względu na koszty. Nie brak też emocji i sytuacji dramatycznych. Momenty te znakomicie spełniają swoją rolę – potęgują ciekawość i trzymają w napięciu aż do wydarzeń kulminacyjnych, co istotne, niebędących jedynie wstępem do trylogii, a satysfakcjonującym zakończeniem tomu pierwszego. Połączenie wszystkich tych składników daje książkę nierówną, ale na pewno nie głupią.

Wydawnictwo Sine Qua Non, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

wtorek, 27 listopada 2012

Oscar Wilde, „Portret Doriana Graya”


Pięć lat przed tym, jak Wilde’a aresztowano i wtrącono do więzienia pod zarzutem kontaktów homoseksualnych, napisał on swoje najbardziej znane dzieło i zarazem jedyną opublikowaną powieść. Pierwotna wersja Portretu Doriana Graya ukazała się na łamach Lippincott's Monthly Magazine w 1890 roku i wywołała powszechne zgorszenie. Następnie, również na prośbę wydawcy, Wilde dokonał kilku poprawek w utworze – między innymi złagodził aluzje do homoseksualizmu i rozbudował rys psychologiczny Doriana – powieść zaś wydana została w formie książkowej.

Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub źle. Nic więcej. Można polemizować z myślami zawartymi przez Wilde’a w przedmowie – będącej też odpowiedzią na zarzuty krytyków – w ten sposób jednak, pod postacią aforyzmów, tłumaczył on wymowę kontrowersyjnej publikacji. Portret Doriana Graya jest bowiem w dużej części zapisem przekonań na temat sztuki, piękna, wolności. Przekonań, trzeba dodać, jeśli nie wywrotowych, to przynajmniej radykalnych. Głosicielami ich są trzej arystokraci, będący, jak zwykło się uważać, alter ego pisarza.

Dorian Gray, chłopiec cudownie piękny, w twarzy którego maluje się cała szczerość młodości i cała żarliwa czystość, na pierwszych stronach powieści kreślony jest jako czysta i biała karta, niemalże anioł pozbawiony poglądów i celów; nieukształtowany, a przede wszystkim niewypaczony przez życie. Portret jego maluje Bazyli, malarz znajdujący się u szczytu artystycznych możliwości, co sam dostrzega i przypisuje zauroczeniu młodzieńcem. Moment przełomowy następuje w chwili zjawienia się w pracowni trzeciej kluczowej postaci – lorda Wottona. Człowiek ten, nazwany później księciem Paradoksem (podobnie jak sam Wilde), zaszczepia w Dorianie głoszone przez siebie idee. Bezkompromisowe koncepcje, których jednak sam w życie nie zwykł wprowadzać.

Ową niespójność w zachowaniu lorda Wottona – albo umiejętność lawirowania między teorią a rzeczywistością? – zauważa się już przy pierwszym spotkaniu w pracowni. Wotton z właściwymi sobie dystansem i erudycją prawi, że dobry wpływ wcale nie istnieje (…). Ze stanowiska naukowego każdy wpływ jest niemoralny. Mimo wygłaszanych przestróg, prędko staje się on intelektualnym mentorem Doriana. Ten zaś, zafascynowany osobowością lorda, spija z jego ust prawdy o bezkrytycznym umiłowaniu piękna i młodości, o słuszności traktowania życia jako sztuki. W konsekwencji doprowadza to Graya do swoistego zaprzedania duszy diabłu.

Zarówno lord Wotton jak i Bazyli Hallward przyczyniają się do ulepienia z chłopca innego człowieka, choć czynią to na zupełnie różne sposoby. Który oddziałuje w stopniu wyższym i ile w procesie tym zależy od woli Doriana? Oprócz przewrotnych i kontrowersyjnych refleksji, którymi zresztą przepełniona jest powieść, to właśnie wątek przemiany zdaje się najbardziej zajmującym. On też jest zasadniczym zrębem utworu: wokół niego zagęszczają się makabryczne wydarzenia z głównym udziałem Graya. Z fascynacją śledzi się kolejne poczynania dandysa, uwikłanego w idee i namiętności, i dzierżącego moc prawdziwie destrukcyjną. Aż chciałoby się poszerzenia niedługiego opisu, jawnego oddania tego, co przemilczane albo jedynie zasugerowane.

Sidła, w jakie wpada Gray, nieustannie towarzyszące mu niepewność i lęk o odkrycie sekretu, ale też momenty pozornie spokojniejsze – jak cudowne sceny z Sibil Vane przyrównywane do teatru czy słowne pojedynki Wottona – nasycone są emocjami, a nierzadko egzaltacją. Styl Wilde’a to popis jego literackich zdolności i elokwencji, w bezceremonialny sposób rzucony przed czytelnika. Z pewnością można mu wytknąć nonszalancję czy pychę, zwłaszcza w przypadku rozpisywania dialogów, ale z drugiej strony maniera ta w przedziwny sposób dopełnia obrazu powieści.

Nietrudno wyobrazić sobie z jak wielką falą oburzenia konfrontował się Portret Doriana Graya w XIX wieku, pomijając już nawet jednoznaczne sugestie dotyczące homoerotyzmu (Miłość Bazylego ku niemu – bo miłością było to uczucie – miała w sobie same pierwiastki szlachetne i uduchowione. (…) Była to miłość, jaką znał Michał Anioł i Montaigne, i Winckelmann, i sam Szekspir). Jeśliby mówić, że Portret… stracił na czymś od tamtego czasu, to na pewno nie na bogactwie. Otwarty na interpretacje, fascynujący i wielowymiarowy, jest klasykiem, obok którego nie powinno się przechodzić obojętnie.

W.A.B., 2010

środa, 21 listopada 2012

Jeanette Winterson, „Nie tylko pomarańcze…” – Demon po siedmiokroć


Debiut powieściowy Jeannette Winterson z 1985 roku bogaty jest w formę i tematykę, które powracać będą w jej późniejszych literackich dokonaniach. Tutaj znaki rozpoznawcze pisarki mają dodatkową podbudowę teoretyczną zawartą w krótkim wstępie. Winterson kreśli w nim okoliczności powstania książki i klasyfikuje ją jako powieść eksperymentalną, zwracając uwagę na antylinearność, atuty narracji spiralnej. We właściwy dla siebie sposób wyjaśnia też problematyczną kwestię, czy Nie tylko pomarańcze… przyporządkować należy do autobiografii. Otóż, cytując: Nie, żadną miarą nie, oraz tak, jak najbardziej tak.

Adoptowaną w niemowlęctwie Jeanette od najmłodszych lat rygorystycznie przyucza się do roli misjonarki. Jej przybrana matka, kobieta chora z fanatyzmu, wzięła dziecko „z przykazu Pana” i w takim duchu poczęła je wychowywać. Dziewczynka uczęszcza na spotkania zielonoświątkowców, sumiennie wypełnia obowiązki, wystrzega się grzechu i wpływów Szatana. Rozpoczęcie edukacji w szkole ma znamiona szoku kulturowego, Jeanette jest jednak silna i potrafi radzić sobie w konfrontacjach z „bezbożnymi”. Moment zwrotny – odkrycie na wielu poziomach – następuje dopiero w okresie dojrzewania.

Winterson ujawnia swoje literackie preferencje, prowadząc narrację z nieskrępowaną swobodą. Sięga ona po motywy biblijne, przerywa właściwą opowieść dygresją, skraja historie baśniowe. Niektóre z nich aspirują do miana przypowieści, inne tworzą analogię rzeczywistości. Mocno zaakcentowany zostaje przy tym absurd – najczęściej dotyczący społeczności zielonoświątkowców. Niezapomniany jest moment, w którym mała Jeanette przestaje słyszeć na cztery miesiące, a kościół, a więc jej rodzina, pieje z dumy, twierdząc, że przepełnia ją Duch Święty. Nikt nie dopuszcza nawet możliwości, by udać się do lekarza.

Książka porusza trudny temat, ale nie jest trudna w odbiorze, nie przytłacza dramatem. Wyzbyta z wartościowania, cechuje się znacznym dystansem. Oszczędne środki wyrazu i niezmienna dla Winterson ironia łagodzą wydźwięk wielu wstrząsających sytuacji. Jednocześnie perspektywa ta oddala od przeżyć wewnętrznych głównej bohaterki. Miłość do Melanie, reakcja matki na zwierzenia, w końcu „egzorcyzmy” pastora – nie tylko wydarzenia te zrelacjonowane są w sposób suchy, wyzuty z emocji. Racjonalne są też przemyślenia Jeanette, jej refleksja. Skutkuje to skonstruowaniem sztucznej bariery.

Nie tylko pomarańcze… opowiadają historię kształtowania się tożsamości, szukania własnej drogi i celów w hermetycznie zamkniętym, radykalnie religijnym środowisku. Miejscu zapewniającym bezpieczeństwo i wymagającym zapłacenia za to wysokiej ceny. Nawet jeśli nie przekona czytelnika styl powieści – zepsuty po trosze tłumaczeniem – powinien znaleźć on rekompensatę w treści.

Wydawnictwo Rebis, 2012
Recenzja napisana została dla portalu LubimyCzytać.

sobota, 17 listopada 2012

Krzysztof Tomasik, „Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u”


Pierwsza w Polsce publikacja w całości poświęcona społecznemu funkcjonowaniu mniejszości seksualnych w czasach Polski Ludowej stawia sobie za cel przybliżyć temat na nie najłatwiejszym do eksploatowania gruncie. Pamięć historyczna o PRL-u obciążona jest znaczeniem spraw wysokich, ważnych, skorelowanych z jednolitym ujmowaniem narodu. Oprócz mitologizacji tamtego okresu, przeszkodą jest znaczny wtedy heterocentryzm, ale też narracja oparta na podmiocie mężczyzny i homofobia. Historia homoseksualności zawsze będzie historią alternatywną, pisze we wstępie Tomasik, po czym dodaje, że w książce przypomina ludzi, sytuacje, tytuły, które w większości zostały zupełnie zapomniane.

Wspólnym mianownikiem dla opowiedzianych tu historii może stać się stwierdzenie, że geje i lesbijki w przestrzeni publicznej PRL-u prawie nie istnieli. Marginalizowani i wykluczani, uznawani niekiedy za swego rodzaju „straszak” albo w innych sytuacjach odpowiednik zdeprawowania, byli podręcznikowym przykładem Innego, lekceważonego, niewidzialnego. Przez długi czas nic w tym postrzeganiu się nie zmieniało – Polska nie miała Stonewall Inn, dzięki któremu nastąpiłaby rewolucja. Opracowanie nasuwa wniosek, że nie mogłaby mieć, czy to przez ówczesną polską mentalność, czy brak poczucia solidarności homoseksualistów.

Pierwsza z dziewięciu części książki, Nie zauważać i karać, odnosi się do traktowania mniejszości seksualnych przez władze. Choć wydźwięk kwestii nie jest jednoznaczny, daje się dostrzec zjawisko ignorancji, niewiedzy i absolutnej zamkniętości na sprawy tych obcych, regularnie powracające w późniejszych rozdziałach. Jako przełomowa, omówiona zostaje tu do dziś mglista akcja Hiacynt, podczas której założono jedenaście tysięcy „różowych teczek”. Zdarzenie to zdaje się mieć wymiar nie tylko symboliczny, ale fundamentalny dla sprawy osób nieheteroseksualnych. Paradoksalnie dla tak postanowionego założenia, w tekście więcej znaków zapytania i domniemywań, niż odpowiedzi.

Rozdział Homoseksualiści przed sądem zawiera bodaj najbardziej sugestywne fragmenty zbioru. W cytowanych reportażach z rozpraw sądowych, w których brali udział geje (homoseksualizm utożsamiany był wyłącznie z relacją męsko-męską) odnaleźć można znaczącą postawę: uznanie tej dewiacji za gorszą od morderstwa. Sugeruje to żona oskarżonego, ukontentowana po ogłoszeniu wyroku „czynu na podłożu skłonności homoseksualnych, a nie stosunków homoseksualnych”. W szpalerze przewijają się nazwiska takie jak Nasierowski, Gajda, Szymański. We wszystkich tych procesach homoseksualizm jeśli nie przesądzał sprawy, to przynajmniej nadawał jej jednoznaczności.

Następne dwa rozdziały traktują kolejno o książce i filmie. Ponownie wiele miejsca zostaje poświęcone Nasierowskiemu, pojawiają się Wajda, Polański i Majewski, ale też nieznani albo zapomniani twórcy. Istotny jest fakt, że chociaż wątki nieheteroseksualne miały miejsce tak w literaturze, jak i kinematografii, w większości przypadków oddano je w sposób ośmieszający, stereotypowy, wzbudzający politowanie albo agresję. Za szczytowe w tej dziedzinie osiągnięcie uznać należy Kroki Włodzimierza Sokorskiego, z której to książki Tomasik przytacza długie fragmenty.

Obrona przed zachodnią pornografią dotyczy omówień prasowych polskich i zagranicznych filmów. Uprzedzenia, obawa i odrzucanie tematu, czasem doprowadzone do absurdu, są tu szczególnie widoczne. Recenzenci nie tylko nie posługiwali się klarownymi terminami, woląc sugerować poprzez stosowanie mętnych opisów, albo ewentualnie zwrotów obraźliwych, ale z góry odrzucali filmy z zarysowaną tematyką homoseksualną, dezawuując ich wartość, nawołując do bojkotu. Na tle mnogości przykładów, jako fenomenem jawi się Inne spojrzenie z Grażyną Szapołowską i Jadwigą Jankowską-Cieślak w rolach głównych – krytycy głosili pochwałę.

W książce Tomasika nie zabrakło koronnych przykładów z kręgu problematyki AIDS – zaznaczone zostają próby organizacji środowisk nieheteroseksualnych, wybuch paniki oraz jej wyśmiewanie – i transseksualizmu, przy którym pokazuje on zarówno sytuacje tragiczne, jak i zupełnie pogodne. Krótki rozdział zatytułowany Czy istniały lesbijki? podnosi kwestię zachowań seksualnych między kobietami w środowiskach takich jak więzienie czy obóz (zwraca uwagę zwłaszcza relacja Barbary Skargi). Jednocześnie jednak fragmenty dotyczące miłości lesbijskiej zdają się nie wyczerpywać tematu.

Treści przywoływane w Gejerelu – reportaże, akta spraw sądowych, książki, pamiętniki, listy, omówienia prasowe, wypowiedzi polityków… – nierzadko wywołują skrajne uczucia, najczęściej negatywne. Ale to potrzebna wiedza i ważny element w historii. Książka spełnia swoje zadanie, rzetelnie obrazując spektrum mniej lub bardziej spychanych w kąt kwestii, i chociaż w kilku miejscach pozostawia uczucie niedosytu, zebrane w niej myśli warte są zastanowienia.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2012

środa, 14 listopada 2012

Jakub Ćwiek, „Chłopcy” – Bangarand bez Piotrusia Pana


Zagubieni Chłopcy – zgraja urwisów pod wodzą Piotrusia Pana – wyszli zwycięsko z ostatniej potyczki rozegranej w Nibylandii. Wygrana smakowała jednak gorzko, boleśnie; wskazała na linię dzielącą niewinność od świadomości. W swojej najnowszej książce Jakub Ćwiek podąża tropem kontrastu między dzieciństwem a dorosłością i za pomocą luźnej trawestacji przenosi Dzwoneczka wraz z podopiecznymi w realia współczesnej Polski. Jego powieść służy dostarczeniu niezobowiązującej rozrywki, co podkreślają pierwsze epizody, ale też podejmowany temat wymusił na niej krótkie zastanowienie nad tematem dojrzałości.

Wedle prawa mówiącego o rozpoczęciu utworu trzęsieniem ziemi, Chłopcom początek daje mocne, wyraziste uderzenie. Właściwa akcja zawiązuje się błyskawicznie, skrupulatnie pomijając wszelkie wprowadzenia, zaś z bohaterami zapoznają nie statyczne opisy, a poczynione działania. Co zresztą lepiej posłużyłoby za narzędzie do oddania kwintesencji grupy aroganckich, w dużej mierze prostackich i tonących w testosteronie harleyowców, jeśli nie awantura na powitanie? Warto jednak przystanąć na moment nad charakterystyką Chłopców, bo ci, jakkolwiek na nich nie spojrzeć, nie należą do postaci przyjemnych.

Dawni kompani Piotrusia dorośli, ale w najmniejszym stopniu nie dojrzeli. Wszyscy, z wyjątkiem jednego – czego przyczyna wyjaśnia się w pewnym momencie na kartach książki – stanowią ucieleśnienia syndromu, nomen omen, Piotrusia Pana. Potężni, muskularnie zbudowani, o niewybrednym sposobie bycia i skoncentrowani ponad wszystko na dobrej zabawie, za nic mają wartości takie jak odpowiedzialność. Większość przewinień uchodzi Chłopcom płazem, a jedyną perspektywą kary, która mogłaby odwieść ich od powziętych zamiarów, jest niezadowolenie Dzwoneczek. Umiejętności walki wręcz wróżki uznać można za najlepiej przemawiający do wyobraźni czynnik.

Męskocentryczny punkt widzenia rozciąga się zarówno na sferę fabularną, jak i narracyjną. Dosadnym, obfitującym w kolokwializmy językiem skreślony zostało tu środowisko wyciągnięte z marzeń sennych niezaspokojonego nastolatka. Na tle ryczących motorów, głośnej muzyki oraz zatęchłych barów podrzędnej klasy przewijają się gęsto kobiety uprzedmiotowione, mogące stać się wzorem dla gwiazd filmów pornograficznych: szczupłe i piękne, o pełnych ustach, zawsze gotowe paść w ramiona któregoś z samców alfa. W akompaniamencie gra niebezpieczeństwo świata skrywającego więcej tajemnic i magii, niż mogłoby się wydawać.

Ten dogodny dla Chłopców, przerysowany obraz rzeczywistości ma swoje minusy, ale też lekka forma lektury nie wymaga sztywnego trzymania się ram realizmu. Ćwiek postawił bowiem na atrybuty sprzyjające książce czysto rozrywkowej: wartkie tempo akcji, jaskrawych bohaterów, często wprowadzane nawiązania do popkultury i różnej kondycji elementy humorystyczne, w tym dowcip szowinistyczny, jak przystało na typ mężczyzny reprezentowany przez kamratów Pana. Od czytelnika zależy, czy zgodzi się przystać na tak przedstawione realia. Następnie pójdzie już z górki – sprawnie poprowadzone wątki potrafią zaciekawić, a po niedługim czasie okazuje się, że i do Zagubionych Chłopców można zapałać pewną dozą sympatii.

Wydawnictwo Sine Qua Non, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

sobota, 10 listopada 2012

Saladin Ahmed, „Tron Półksiężyca” – W kotle przejrzałych pomysłów


Miasto Dhamsawaat, osadzone w quasi-arabskiej krainie turbanów, wielbłądów i prażącego słońca, rozdziera konflikt. W opozycji do rządzącego żelazną ręką kalifa siły zbiera samozwańczy Książę Sokołów, typowy Robin Hood we wschodnim wydaniu. Chaos na ulicach i zarzewie rebelii nie są jedynymi problemami, z jakimi muszą zmagać się Królestwa Półksiężyca. Trudną sytuację pogłębia pojawienie się na arenie sił nieczystych. Jeśli tak przedstawiony szkic fabularny nie wystarcza, do zapoznania się z powieścią Ahmeda zachęcić może nawiązanie do Baśni z tysiąca i jednej nocy przemyślnie zaznaczone na okładce. To jednak zwodniczy manewr – baśniowej atmosfery winno się szukać raczej w prozie Catherynne M. Valente, a w żadnym wypadku nie tutaj.

Adulla Maschlud to podstarzały łowca ghuli, umiarkowany koneser uciech cielesnych i wierny towarzysz przyjaciół. Pierwsze strony powieści zaskakują pozytywnie: mimo doświadczenia oraz umiejętności, Adulla nie daje się ująć w ramy niezwyciężonego, herkulesowego protagonisty. Dobroduszny, znający swoje mocne i słabe strony, oddaje się właśnie kontemplacji poezji nad miseczką kardamonowej herbaty. Naturalnie błogostan ów nie może trwać zbyt długo. Kiedy na scenę wkracza podopieczny łowcy, derwisz imieniem Rasid – nieudana kopia Joscelina z Trylogii Kusziela, mniej wiarygodna i nakreślona mniej umiejętnie od oryginału – rozpoczynają się szablonowe dla fantasy kłopoty.

W początkowej fazie lektury obserwacja relacji między mistrzem a uczniem może intrygować. Na polu problematyki obyczajowej Adulla odznacza się bardziej zdroworozsądkowym podejściem od młodego, fanatycznego derwisza. Istnieje tu więc rozdźwięk pomiędzy stanowiskiem konserwatywnym a liberalnym, natomiast w konfiguracji odwrotnej niż można by się spodziewać. Dlaczego? Pojawienie się pierwszej przedstawicielki płci pięknej rozwiewa wątpliwości. Rasid, zupełnie jak Joscelin nieznający smaków życia poza dyscypliną i tańcem z mieczem w dłoni, zostaje wystawiony na próbę. Jego opory przed poddaniem się uczuciom oraz namowy mądrzejszych, że nic w miłości złego, tchną oczywistym przesłaniem – podobnych prawd w książce jest kilka – jednak ich zobrazowanie, naiwne i infantylne, pozostawia wiele do życzenia.

Powieść, nie dość, że wykorzystuje eksploatowane często motywy, cechuje się niebywałą prostotą. W warstwie leksykalnej zauważyć można najbardziej nadużywane zwroty literatury fantasy, jak choćby a potem zapadła ciemność, koniecznie przy omdleniach, albo pseudo-poetyckie zlepki: ta myśl przeszyła jego serce niczym zatruta strzała, powietrze zgęstniało od smutku w jej słowach. Komizmu dokłada fakt, że frazy te stosowane są w kontekście przepychanek słownych właściwych dla powieści młodzieżowej. Nadto, niektóre fragmenty, zwłaszcza z udziałem wielu rozmówców, przywodzą na myśl marnej jakości scenę teatralną, w której każdy aktor po kolei wypowiada swoją kwestię.

Próżno by szukać w książce orientalnej atmosfery, przepychu pałaców sułtana, pobudzających wyobraźnię zapachów palonego kadzidła, szafranu i kawy, tytoniu z fajki wodnej czy owoców na bazarze. Bohaterowie, choć wciąż cytują Niebiańskie Rozdziały i używają tych samych zwrotów dotyczących Boga, pod względem mentalności absolutnie nie odbiegają od współczesnych Europejczyków. Arabska sceneria jest tu jedynie mającym przykuć oko sztafażem, nic nie znaczącym płaszczykiem, pod którym opowiedziana zostaje historia jakich wiele. Prosta, przewidywalna, zbyt często pompatyczna i powielająca schematy. Przed przystąpieniem do lektury warto zadać sobie pytanie: czy nie dość dobrych książek, by sięgać po zapychacze czasu?

Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Neal Stephenson, „Diamentowy wiek”


W Diamentowym wieku – powieści uznawanej za klasykę (post)cyberpunka – narracja dotyczy wielkich zbiorowości społecznych i historii ponadjednostkowych. Sytuacje poszczególnych ludzi stanowią tu element zmarginalizowany, będący mniej lub bardziej istotnym trybem w maszynie dziejów. Za skrajny tego przejaw uznać można treść pierwszych rozdziałów, w których domniemany główny bohater, zilustrowawszy szereg aspektów świata przedstawionego, zostaje skazany na śmierć i umiera. Książka jest więc opowieścią o czasach, futurologiczną koncepcją tego, co może przynieść koniec dwudziestego pierwszego wieku.

niedziela, 28 października 2012

Agnieszka Graff, „Magma”


Agnieszka Graff zebrała w Magmie publikowane już wcześniej teksty (między innymi w Gazecie Wyborczej, na stronie Krytyki Politycznej) i chociaż od pojawienia się niektórych z nich minęły dobre cztery lata, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie straciły one wiele ze swojej aktualności. Agnieszkę Graff zawsze warto czytać. I trzeba! (…), informuje z okładki Magdalena Środa, a ja z pełną świadomością faktu, że w typowy dla kobiet sposób podpieram się autorytetem – patrz artykuł: Wolę myć wannę, czyli kobiece kłopoty z sukcesem – przyznam rację i dodam, że czytać powinni wszyscy. Zwłaszcza nieobeznani z tematem, czy to nierówności, czy znienawidzonego feminizmu.

Niewielkiej objętości wydanie podzielone zostało na trzy części. Pierwszą z nich otwiera krótkie podsumowanie dwudziestu lat działalności feministycznej w Polsce (tak, tak, mocny wstęp dla laików, lecz przy tym napisany w tak błyskotliwy i ciekawy sposób, że naprawdę trudno książkę rzucić i uciec). Feminizm pokazany od środka, z dużą dawką humoru i odrobiną nostalgii, przykuwa do lektury, zaś trafne spostrzeżenia Graff bezbłędnie potrafią wskazać, co jest na rzeczy. Znajdują się tu bowiem zarówno analizy postaw hołubiących patriarchat – myślenie, które nie wykorzeniło się z Polaków od czasów PRL-u, jak i przykłady absurdów za tym idących. Między innymi słynna sprawa podpisów pod referendum w kwestii aborcji. Ta, w której milion Polaków zostało zignorowanych.

W Magmie znaleźć można wysyp problematyki godnej refleksji. Graff szczególnie interesująco pisze o właściwym dla narodu polskiego uwznioślaniu wizerunku kobiety, matki panów braci: czynieniu z niej uprzedmiotowioną świętość, utożsamianą z Polonią, kojarzoną z Matką Boską, obdarzoną naturalnym prawem do cierpienia. Jakże więc dyskryminacja wobec owej świętości? Wszakże „nasze kobiety” się chroni, a gwałci co najwyżej obce, najlepiej w ferworze wojny… Mowa jest również o przemilczeniach związanych z mniejszościami (etnicznymi, religijnymi, seksualnymi), unieważnianiu różnic, traktowaniu z przymrużeniem oka. Jaka nietolerancja? Polska jest krajem tolerancyjnym!

Graff wraca po linii historii do emancypantek – głosowanie kobiet w wyborach to fanaberia, ale niech już będzie ta nagroda za poświęcenie dla ojczyzny – i udowadnia, że polski feminizm nie jest wcale towarem importowanym, jak wielu chciałoby sądzić. Przywołuje też sakramentalne zdanie, znamienne dla perspektywy feministycznej: „Nie jestem feministką, ale…”. Czy rzeczywiście nie trzeba przywiązywać wagi do określeń? Być może, szczególnie jeśli owe nie-feministki, a także nie-feminiści, bo i oni wszakże działają, chcą tego samego: zmniejszenia dyskryminacji, równych płac dla kobiet i mężczyzn (różnica dla tych samych stanowisk wynosi około 30%), równych szans w polityce, zaprzestania pokracznego tańca niby-dam i niby-rycerzy, oscylacji między uwzniośleniem i lekceważeniem kobiet.

Wspomniane na początku Wolę myć wannę, czyli kobiece kłopoty z sukcesem wyróżnia się ze zbioru pod kątem psychologicznego charakteru. Graff zaczyna od opisania nagminnego zjawiska, jakim jest korzystanie kobiet w rozmowach z tzw. tag questions: Isn’t it?, Don’t you?, Rozumiesz?, Prawda?. To szukanie akceptacji u rozmówcy wiąże się oczywiście z rolą podporządkowaną, niestety jednak owa podległość wcale nie kończy się na polu lingwistycznym. Za pomocą przytoczenia kilku eksperymentów z psychologii społecznej unaocznione zostaje tu kobiecy lęk przed sukcesem. Dane oraz przykłady, jakimi operuje Graff, doskonale potrafią przemówić do wyobraźni.

Czym natomiast jest magma? O tym dowiedzieć się można z lektury tekstu poświęconego wpływowi Kościoła Katolickiego na kształtowanie prawa i mentalności. Nie jest tajemnicą, że Kościół – choć konstytucja zapewnia o wzajemnej niezależności i autonomii między państwem a związkami wyznaniowymi – stanowi najwyższy autorytet dla wielu Polaków, również w sferze seksualności i rozrodczości (bo jakim prawem miałby się na tym nie znać?). Nie ma znaczenia, że powszechnie wiadomo i że dyskursy prowadzi się w niemal niezmienionej formie – teksty Agnieszki Graff czyta się świetnie. Nawet te, których materia maglowana była już wielokrotnie.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010

piątek, 26 października 2012

Jacek Piekara, „Łowcy dusz” – Przeżyjmy to jeszcze raz…


W Łowcach dusz, czwartym tomie Cyklu Inkwizytorskiego, główny punkt nacisku nie zmienia się niemal wcale. Trzy z czterech zamieszczonych w zbiorze tekstów powielają niezłomnie stosowany przez Piekarę schemat przyjmującego zlecenia Madderdina: są oskarżenia o gusła i domniemywania, że rozpanoszyły się siły nieczyste, są konflikty sąsiadów oraz powroty do zdarzeń wcześniejszych. Wątpliwym wydaje się, by ktokolwiek mógł jeszcze wierzyć w zmianę na tej płaszczyźnie, i słusznie, bowiem cykl od początku traktuje o tym samym. Za niejaki powiew świeżości można jednak uznać ostatnie sto pięćdziesiąt stron. Czyżby w świecie Mordimera rzeczywiście miał nastąpić przewrót?

Już omawiając tom trzeci – a poniekąd również drugi – można było mówić o tym, że Piekara kopiuje samego siebie. Przygody zasadzały się na jednakim fundamencie, a linie fabularne poszczególnych opowiadań zapominało się równie szybko, jak szybko się przez nie przepływało. Tak też podsumować można cały cykl, jako umilającą kilka chwil fantastykę rozrywkową. Bez większych wzlotów i upadków, nawet bez szczególnie zapadających w pamięć momentów. Mimo to niezłą, jeśli oczekuje się podobnych rozwiązań, jeśli nie przeszkadza fakt, że wciąż czyta się rzeczy sobie podobne. Dodatkowymi bodźcami do sięgnięcia po kolejne tomy były zawsze rozsiane tu i ówdzie tajemnice. Klasztor Amszilas, Wewnętrzny Krąg czy też anioł Mordimera, każda część dostarczała nowych pytań, a przede wszystkim obiecywała, że oto już za chwilę czytelnik otrzyma na nie odpowiedzi.

Tajemnice zostają wyjawione, aczkolwiek nie do końca. Ponadto, by do nich dotrzeć, najpierw przebrnąć trzeba przez typowe dla cyklu sprawy skłóconych margrabiów oraz odstępców od wiary. Wędrówki tej nie umila w żaden sposób uciążliwy nawyk Piekary, przez który czytelnik po raz enty dowiaduje się o faktach pieczołowicie wyjaśnionych w tomach i opowiadaniach wcześniejszych. O owej powtarzalności, również na gruncie językowym, pisałam wiele przy Mieczu aniołów, zatem teraz ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że w materii tej absolutnie nic nie uległo zmianie. Szkoda, bowiem całe akapity tych samych kwestii potrafią zirytować. Związane z tym są również wszelkiego rodzaju gry słowne, wcześniej potrafiące uatrakcyjnić lekturę. Niestety nawet one, kolejny raz podane w ten sam sposób, wyłącznie nużą.

Niewiele stracą dwa pierwsze opowiadania, jeśli powiedzieć o nich tylko tyle, że idealnie wpisują się w konwencję przygód Mordimera. Na tym więc poprzestanę. Tekst trzeci natomiast ucieszy czytelników, którym podobała się historia z tomu drugiego mówiącą o baronie Haustofferze i domniemanych wampirach pustoszących okolicę. Będzie to jednak radość krótkotrwała, ponieważ kontynuacja nie dorasta do poziomu Węża i gołębicy – utwór w minimalnym stopniu przybliża dzieje wampirów, by następnie (bezpowrotnie?) uciąć wątki. Dopiero Wodzowie ślepych zasługują na dłuższy komentarz. W nich to bowiem Mordimer jedzie na wojnę. Środek ciężkości przełożony zostaje ze spraw pomniejszych na dzieje Cesarstwa oraz Inkwizytorium. Spiski, pionki na szachownicy i biedny Madderdin w samym środku zawieruchy… Opowiadanie, choć nie idealne – szczególnie jeśli wziąć pod uwagę zakończenie deus ex machina – w korzystny sposób odstaje od reszty.

Uniwersum, w którym osadzony został cykl, nie przykuwa uwagi tak jak wcześniej. Coraz mniej ciekawią informacje związane z początkami wiary, przytłoczone rozwleczonymi fabułami podobnych sobie opowiadań. Bohaterowie poboczni zastygli w określonych na początku pozach: Kostuch, Bliźniacy, biskup Hez-hezronu, wszyscy oni przypominają odlane z brązu figury. Na tym polu wyróżnia się Mordimer, lecz nawet jego zachowanie w końcu zaczyna męczyć. Nade wszystko jednak doskwiera wszechobecna powtarzalność, widoczna w fabułach, języku, zwrotach akcji. Lektura Łowców dusz nasuwa jedną refleksję – korzystniej byłoby poprzestać na pierwszym tomie, wówczas na Mordimera Madderdina patrzyłoby się zdecydowanie pozytywniej.

Wydawnictwo Fabryka Słów, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

niedziela, 21 października 2012

Jacek Kochanowski, „Spektakl i wiedza. Perspektywa społecznej teorii queer”


Spektakl i wiedza. Perspektywa społecznej teorii queer wydane w serii Gender/Queer Studies jest niezwykle ciekawym projektem łączącym teorię odmienności z analizą socjologiczną. Podzielona na dwie części – pierwszą związaną z perspektywą queer, studiami performatywnymi, teorią różNICy, oraz drugą skoncentrowaną na pojęciu wiedzy i oporu – książka dostarcza rozległej przestrzeni do refleksji. Nie będę oczywiście siliła się na polemikę z przedstawionymi tu koncepcjami, chcąc jednak zachęcić do bliższego zapoznania się z publikacją, napiszę kilka słów o jej zawartości.

Wyodrębnić należy pojęcie nadrzędne, dotyczące Performance studies – pojęcie Spektaklu. Nie ma obiektywnej rzeczywistości, nadanej odgórnie, przez siłę inną niż człowiek. Rzeczywistością jest zatem to, co za rzeczywistość uchodzi. Zarazem to jedyny dostępny dla poznania świat, symulacja, iluzja – Spektakl, w którym dominująca narracja ustanawia prawa. Jednostki poszukują reguł (od chwili socjalizacji) dających informację, kim powinni być, tożsamość jest bowiem podstawą bezpieczeństwa ontologicznego. Kobiety zatem przyjmują rolę podrzędną w stosunku do mężczyzn, ponieważ takie działanie dyktują im reguły Spektaklu. W książce podany zostaje przykład kobiety, która mimo zupełnie innych aspiracji, odgrywa rolę społecznie przyjętą – czyli ustanowioną przez Spektakl. O tym, jaka jest to rola, wiele wyjaśniać nie trzeba.

Analogiczna sytuacja dotyczy centralnego punktu problematycznego: osób nieheteroseksualnych. Kochanowski rozszerza opis, przywołując między innymi nadmierne znaczenie, jakie przypisuje się sferze seksualnej, w kontekście Spektaklu jednak dość powiedzieć, że system nie uwzględnia zachowań innych niż heteroseksualne. Osoby wykazujące się odmiennymi pragnieniami zaburzają „naturalny” ład społeczny, a w konsekwencji odbierają poczucie bezpieczeństwa jednostkom przeświadczonym o nienaruszalności reguł systemu. Najlepiej obrazuje to lęk jaki wiąże się obecnie z legalizacją związków jednopłciowych – homoseksualiści „niosą ze sobą śmiertelne zagrożenie dla naszego świata”.

Claude Levi-Strauss zaproponował koncepcję mówiącą o tym, że w zetknięciu z innym/obcym zazwyczaj stosuje się dwie strategie: antropofagiczną, normalizującą obcego, albo antropoemiczną, polegającą na pozbyciu się obcego. Kochanowski wiele miejsca poświęca na rozbudowanie opisu, także w obszarze samych homoseksualistów. Interesującym zjawiskiem jest bowiem hierarchizacja na arenie wewnętrznej: normalny gej (niemal znormalizowany?) odcina się od tzw. przegiętych ciotek, zaś normalna (femme?) lesbijka może uważać za gorszą kategorię lesbijkę butch. Mechanizm ten obrazuje chęć poddania się normom Spektaklu, nawet jeśli całkowite podporządkowanie jest niewykonalne.

Powyższy wycinek jest jedynie pobieżnym nakreśleniem omawianych przez Kochanowskiego zagadnień, wszystkich zainteresowanych odsyłam więc do całości. Ze względu na specyfikę pracy naukowej książkę poleciłabym głównie zaznajomionym – chociaż w minimalnym stopniu – z socjologią czy studiami nad płcią społeczno-kulturową. Z drugiej jednak strony publikacja uwzględnia wprowadzenia i podstawowe informacje, zatem można potraktować ją również jako początek zgłębiania tematu.

Wydawnictwo Wschód-Zachód, 2009

czwartek, 18 października 2012

Mike Resnick, „Słonie na Neptunie”


W zbiorze opowiadań The Best of Mike Resnick linia fabularna większości tekstów porusza się w obszarze klasycznych dla science fiction koncepcji podbojów i kolonizacji galaktyk. Model ten, będący w czasach rewolucji informatycznej niejako anachronizmem – wystarczy przywołać przewidywania Strossa, Wattsa albo Dukaja – miejscami może wydać się przestarzały czy też po prostu naiwny. W istocie jednak to nie przyszłość wraz z technologicznymi udogodnieniami stanowią tutaj zagadnienia kluczowe. Elementy futurologiczne uznać należy jedynie za pretekst do wyłożenia historii, Resnicka interesuje bowiem problematyka czysto socjologiczna – przemiany społeczne, antyutopie oraz, przede wszystkim, kondycja ludzka.

Doskonałym wprowadzeniem do zbioru jest utwór zatytułowany Czterdzieści trzy dynastie antaryjskie. Łączące humor z cierpką wymową opowiadanie przedstawia sytuację na podbitej planecie – antaryjski przewodnik oprowadza po ojczyźnie rodzinę Ziemian. Turyści reprezentują sobą esencję bezrefleksyjnego, konsumpcjonistycznego człowieka dwudziestego pierwszego wieku, mającego dorobek kulturowy innych za Disneyland. Męża wycieczka ta zupełnie nie interesuje, syn całą swoją uwagę skupia na kieszonkowym komputerze, matka zaś pragnie zobaczyć jak najwięcej, by móc pochwalić się znajomym. Poprzez ich postawy zobrazowane zostają wartościowanie kultur, niechęć do obcych czy hierarchizacja śmierci. Migawkowo ujętych zagadnień społecznych znajduje się tu mnogość. Warto przy tym wspomnieć, że nie ograniczają się one wyłącznie do problemów ponowoczesności – na drugim biegunie istnieją elementy właściwe epokom wcześniejszym: bezwzględność irracjonalnej niekiedy tradycji oraz idee nawracania na jedyną słuszną religię.

Opowiadanie drugie pozwala odpocząć od refleksji społecznej – Podróże z moimi kotami zawężają narrację ze społeczeństw na jednostkę. Główny bohater, człowiek samotny, asekurancko idący przez życie i ograniczający swoje potrzeby do minimum, dawno już przeżył lata młodości. Wydaje się, że w jego ułożonej, jałowej egzystencji, nic poruszającego nie może się już wydarzyć. Ta melancholijna, nastrojowa opowieść potrafi wskazać na rzeczy istotne, zarazem nie czyniąc tego w sposób nachalny. Podobny efekt, choć w innym kontekście, wywiera Barnaba na wybiegu. Historia ta pozornie dotyczy nad wyraz inteligentnej małpy przetrzymywanej w laboratorium. Pozornie, ponieważ oczywiście głównym przedmiotem dyskursu są tutaj ludzie. Utrzymane w intymnej atmosferze, aczkolwiek zdecydowanie odmienne jest Zimowe przesilenie, napisane z perspektywy… Merlina. To trzeci po Podróżach… utwór sugestywnie uderzający w emocjonalne tony, choć niestety nie tak dobry jak dwa poprzednie.

Siedem spojrzeń na Wąwóz Olduvai jest w ciekawy sposób skonstruowaną opowieścią o dziejach gatunku ludzkiego. Czterdzieści osiem wieków po wyginięciu Ziemian na naszą planetę przybywa ekspedycja badawcza złożona z przedstawicieli różnych cywilizacji. Jeden z członków załogi, Ten Który Widzi, ma zdolność odkrywania zdarzeń związanych z przedmiotem, który pochłonie. Rekompensatą dla tej niezbyt wyrafinowanej formy retrospekcji jest część fabularna utworu. Każdy z siedmiu epizodów albo „spojrzeń” dostarcza zajmującej opowieści, zaś wszystkie razem konstruują niezapomniany, choć zdecydowanie pesymistyczny obraz człowieka wciąż niezaspokojonego w swych potrzebach, krótkowzrocznego i mimo upływu czasu dalej kierującego się najprymitywniejszymi pobudkami.

O ludziach mówi również opowiadanie tytułowe, Słonie na Neptunie. Ta błyskotliwa i komiczna, a zarazem nacechowana goryczą historia to najbardziej surrealistyczny punkt zbioru, co jednak w żaden sposób nie odbiera jej mocy przekazu. Wiedziony doświadczeniem czytelnik nie powinien okazać zaskoczenia, kolejny raz odkrywając agresywne, skoncentrowane na własnych potrzebach dążenia rasy ludzkiej. Na polu tak wyrazistego namysłu nad człowiekiem wyróżnia się opowiadanie o tytule Łowy na Snarka. Przez większą część lektury historia skierowana na dostarczanie rozrywki, korzysta z zabiegu znanego z dzieł Lema – ukazuje niezrozumienie powstałe na styku dwóch cywilizacji.

Powiązane są ze sobą Czerwona Kaplica oraz Kapitalna zabawa. Oba teksty ogniskują się na postaci prezydenta Theodore’a Roosevelta i alternatywnych wydarzeń z nim związanych. Pierwszy z nich to bardzo dobrze napisany kryminał, z fabułą osadzoną w ciemnych zaułkach Londynu i nawiązującą do zagadki Kuby Rozpruwacza. Drugi, rozbudowany, przedstawia usilne próby Roosevelta związane z wprowadzeniem demokracji wśród plemion afrykańskich. Uwagę zwraca szczegółowość opisu Resnicka oraz biegłość w temacie, natomiast na płaszczyźnie fabularnej opowiadanie uznać należy za jedno z mniej zajmujących.

Osobną częścią zbioru i zarazem jego największym atutem jest pięć opowiadań zebranych jako Kirinyaga. W XXII wieku planetoidę kontrolowaną przez Ziemian zasiedliła grupa rdzennych mieszkańców Kenii. Pod opieką szamana zwanego mundumugu plemię Kikuju chce stworzyć utopię szczelnie zamkniętą na wszelkie wpływy oraz zmiany – aby nie powielać błędu z Ziemi, kiedy to odeszli od swoich zwyczajów i przejęli styl życia Europejczyków. Unaocznia się tu relatywizm pojęcia postępu, bowiem w poszukiwaniu lepszego, odrzucili oni wszystkie osiągnięcia, które napłynęły do nich po poznaniu białego człowieka i powrócili do czasów, w których wiek lat czterdziestu to starość, na zwierzynę poluje się za pomocą oszczepu, a pierworodnego bliźniaka trzeba zabić, gdyż nie jest nim dziecko, tylko zły duch.

Mikrostruktura żyjącej zgodnie z tradycjami grupy etnicznej doskonale obrazuje aspekty związane z porządkiem społecznym, a Resnick w pełni wykorzystał drzemiący w tym potencjał. Jego barwna i poruszająca opowieść dotyka mechanizmów sprawowania władzy oraz przedstawia kulturę, która w swoim tradycjonalistycznym podejściu zanurza się w stagnacji. Jedynym mającym prawo wiedzieć więcej jest szaman. Tutaj reguła ta uwidacznia się podwójnie, ponieważ oprócz posługiwania się zwykłymi sztuczkami, jak ma to miejsce w realnie istniejących społecznościach, mundumugu z Kirinyagi to człowiek wykształcony w duchu europejskim, który innym Kikuju zabrania pytać o to, czym jest pismo. Kiedy zaś do małej homogenicznej społeczności zaczynają docierać idee z zewnątrz, struktura społeczna zostaje zburzona. Resnickowi należy się uznanie za umiejętne, bogate fabularnie nakreślenie tematu.

Słonie na Neptunie oferują czternaście opowiadań utrzymanych na podobnym, wysokim poziomie. Teksty w większości dotyczą zagadnień społecznych, rzadziej jednostkowych, jednak eksploatowane pole jest na tyle szerokie, że nie pozostawiają one wrażenia monotonii. Warto zapoznać się ze wszystkimi, z każdego bowiem wynieść można materię do zastanowienia, podaną w przystępnym i ciekawym kształcie. Istotny jest także aspekt dowolnej interpretacji – Resnick nie formułuje rozwiązań ani nie nakłania do objęcia określonej pozycji. On jedynie pokazuje.

Wydawnictwo Solaris, 2011

piątek, 12 października 2012

Jeanette Winterson, „Podtrzymywanie światła”


Po raz kolejny Winterson stara się mówić o rzeczach ważnych za pomocą wypracowanych wcześniej metod. Fragmentaryczność opisu, przeplatające się wątki, kompozycja sternowska czy podkreślona wrażliwość znane są czytelnikom jej innych powieści, i w Podtrzymywaniu światła również znajdują one dla siebie miejsce. Na plan pierwszy wysuwa się tutaj jeszcze jeden element, zarówno konstrukcyjny jak i fabularny – historie. Każda latarnia ma swoją opowieść, uczy Pew, i na tym stwierdzeniu zasadza się wydźwięk książki.

Powieść otwierają wydarzenia z dzieciństwa głównej bohaterki o imieniu Silver. Dziewczynka, zanim oddana została pod opiekę latarnika, mieszkała wraz z matką na wybrzeżu. W ich ukośnie osadzonym domu stały krzesła przybite gwoździami do podłóg, a na obiad jadało się wyłącznie potrawy przywierające do talerza. Ta lekka, lubiąca absurd narracja, właściwa prozie Winterson, pojawia się w książce wielokrotnie, ubarwiając opowieść, ale też stanowiąc swego rodzaju krytyczne spojrzenie na rzeczywistość. Z pogodną i humorystyczną relacją idzie bowiem w parze pewna doza goryczy.

Przybywszy do latarni, Silver uczy się podtrzymywania światła. Na tle rozbijających się o burty fal, wydm, klifów i wszechobecnej soli morskiej, rysuje się to, co od zawsze pełniło w kulturze szereg rozmaitych funkcji: opowieści. Tutaj również przybierają one formy najróżniejsze – wyjaśniają, odganiają samotność, są przekaźnikiem wartości, a nawet ratują życie. Dawno temu trafił w te okolice pewien człowiek, któremu zatonął statek, więc uwiązawszy się do rei, przez siedem dni i siedem nocy trwał na morzu i kiedy inni szli na dno, on przy życiu utrzymywał się dzięki temu, że jak szalony opowiadał sobie różne historie, w taki sposób, że koniec jednej zlewał mu się z początkiem drugiej.

Winterson sięga po stałe motywy literackie, symbole i nawiązania – zwłaszcza niezmienne w jej twórczości odniesienia biblijne – i tworzy za ich pomocą historię na poły magiczną. Tematami są dla niej zagadnienia takie jak upływ czasu, podwójna tożsamość, wykluczenie, mechanizacja świata, samotność. W zestawieniu z szerokim polem ilościowym cierpi jednak jakość; szkoda, że nie poszła ona o krok dalej w swojej powieści i nie dokonała pełniejszego opisu, jej książka bowiem znów zdaje się zbyt krótka, niepełna, niedokończona. Znów pozostawia wrażenie niedosytu.

Nie można mówić o tym, że Podtrzymywanie światła to pozycja przełomowa, nie jest nią ani w dorobku autorki, ani zapewne w literackich poszukiwaniach czytelnika. Mimo to czas z nią spędzony nie będzie czasem zmarnowanym. Warto przekonać się samemu, czy konsekwentnie stosowana przez Winterson narracja – niepowszednia i intymna, skierowana bardziej dla siebie niż innych – ma szansę spotkać się z pozytywnym odbiorem.

Wydawnictwo Rebis, 2005

poniedziałek, 8 października 2012

Dan Simmons, „Drood” – Tajemnica Charlesa Dickensa


Simmons w swojej najnowszej książce sięga po niewiadomą, jaka wiąże się z niedokończoną powieścią Charlesa Dickensa. Jego motywy mają jednak podłoże twardsze niż tylko otwarte zakończenie ostatniego dzieła sławnego na całym świcie pisarza. Dickens, twórca wybitny, człowiek o nietuzinkowej osobowości i równie interesującym życiu prywatnym, bez wątpienia sam w sobie stanowi znaczący materiał literacki. Istotnym bodźcem dla decyzji wydaje się również katastrofa kolejowa, jaką powieściopisarz przeżył 9 czerwca 1865, dokładnie pięć lat przed śmiercią. Wtedy to – zdaniem Simmonsa – Dickens miał spotkać indywiduum, które później stało się jego obsesją i najczarniejszym koszmarem jednocześnie.

Przebieg wydarzeń spisuje w formie pamiętnika bliski przyjaciel Dickensa, William Wilkie Collins, będący zarazem najważniejszym uczestnikiem osnutej wokół Drooda tajemnicy. Simmons obdarzył narratora swej powieści wyrazistym rysem psychologicznym, nieskrępowaną erudycją, a także pokładami ironii – nie zapominając o wachlarzu skłonności czy przywar, skądinąd całkiem rozległym – co w zespoleniu z talentem samego autora w zaowocowało zdumiewająco dobrze skreśloną opowieścią. Nie umniejszając postaci Wilkiego, wydarzenia rozwijają i toczą się tutaj same, hipnotyzująco przyciągając uwagę nawet najwybredniejszego czytelnika.

Simmonsa interesują bodaj wszystkie aspekty ówczesnej Anglii, czemu daje wyraz poprzez wierne portretowanie zwyczajów oraz mentalności mieszkańców angielskich środowisk – począwszy od stwardniałej wskutek konwenansów sfery dżentelmenów, a na życiu biedoty w ciemnych zaułkach Londynu kończąc. W istocie Drood to powieść mocno zanurzona w kontekście historycznym, garściami czerpiąca z biografii autentycznych postaci XIX wieku. Przewijające się gęsto daty oraz nazwiska przyjaciół, współpracowników czy służby dwojga pisarzy mają swoje udokumentowane źródła, zaś stylistyce w jakiej utrzymany został pamiętnik Wilkiego Collinsa trudno byłoby odmówić wiarygodności. Smaku tej historycznej dbałości dodają sceny, w których Dickens i Wilkie poruszają tematy swoich książek – bo czyż nie atrakcyjny jest pomysł, by przeczytać jak powstawały ich dzieła albo też co powieściopisarze o nich sądzą?

W tak skonstruowanej ramie narracyjnej oś fabularną stanowią oczywiście zmagania z zagadką Drooda – bohatera, zdaje się, tyleż intrygującego co niebezpiecznego. Sposób, w jaki Simmons przedstawia treści związane z tą postacią z pewnością wart jest uznania. Mamy tu bowiem na wskroś subiektywną relację pamiętnikarską Wilkiego, człowieka obdarzonego właściwą pisarzom fantazją. Dodajmy, Wilkiego uzależnionego od laudanum, następnie Wilkiego opiumisty. Co odczytać jako prawdę, co zaś złożyć na karby szwankującego umysłu? Kolejnym czynnikiem, za sprawą którego Simmons okrutnie oszukuje i drwi z czytelnika, jest Charles Dickens. Pan Niezrównany, jak zwykło się go nazywać, zwolennik teorii mesmeryzmu, nigdy nie wyzbył się dziecięcego upodobania do płatania figli. Wilkie wielokrotnie podaje w wątpliwość wiarygodność słów swego przyjaciela. Czyż to nie kolejna sztuczka, fortel wybitnego pisarza złaknionego rozrywki?

Nienagannie poprowadzone zostały zarówno wątki Drooda, jak i tematy poboczne, dotyczące życia narratora. Wilkiego Collinsa należy uznać za postać wykreowaną mistrzowsko w każdym detalu, co ma swoje odzwierciedlenie nie tylko w sposobie snucia narracji, dygresjach i przemyśleniach, ale również w wydarzeniach jakie następują. Do zobrazowań cmentarzy, katakumb, zadymionych palarni opium czy niebezpiecznych zakątków Londynu dołączają bowiem sytuacje związane z samym Collinsem – dopełniające obrazu grozy momenty, w których granice prawdziwości zaciera obłęd. Na podobnej płaszczyźnie – polemice umysłu z realnością – działa także drugi wyrażony tu zabieg: przenikanie się dzieła literackiego ze światem rzeczywistym.

Dan Simmons napisał powieść obszerną, usianą drobiazgami, płynącą głównie niespiesznym rytmem, a jednocześnie w narkotyczny sposób budzącą ciekawość i niepokój. Nikt, kogo interesuje nakreślony tu wariant ostatnich lat życia Charlesa Dickensa – Drooda i Dickensa, Dickensa i Drooda, choć wszak nie ich li tylko – nie powinien zwlekać z decyzją, czy sięgać po książkę. Ta historia nie mogłaby zostać opowiedziana lepiej.

Wydawnictwo Mag, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

czwartek, 4 października 2012

Michael Cunningham, „Godziny”


W Godzinach przedstawione zostają portrety trzech kobiet żyjących w różnych okresach XX wieku. Symbolicznym spoiwem łączącym te odrębne sobie światy jest książka – jedno z najpopularniejszych dzieł Virginii Woolf. Kolejne odniesienie do twórczości pisarki, tytuł powieści Cunninghama, przybliża drugi sens zestawienia historii kobiet: każda z bohaterek poszukuje swoich własnych godzin, chwil prawdziwych, nikomu nie oddanych. Każda z nich znalazła się w sytuacji w jakiś sposób więziennej. U każdej z wpojonymi zasadami walczy pragnienie szczęścia.

W 1923 roku mieszkająca na przedmieściach Londynu Virginia Woolf rozpoczyna pracę nad Panią Dalloway. Objawy zaburzeń psychicznych, które wcześniej zaprowadziły artystkę do szpitala psychiatrycznego, wciąż dają o sobie znać; natarczywe głosy dobywające się z mebli lub ścian, tuż za zasięgiem wzroku, następują w konsekwencji bólów głowy. Są niewyraźne, lecz pełne znaczeń, bez wątpienia męskie, obscenicznie stare. Dźwięczy w nich złość, są oskarżycielskie i przepojone rozczarowaniem. Bardziej przyjaciel niż mąż, Leonard Woolf, próbuje troszczyć się o zdrowie Virginii. Zaznaczony zostaje związek pisarki z siostrą, Vanessą Bell.

Panią Dalloway czyta Laura Brown, żona i matka zajmująca się domem. W ten ocalony dzień 1949 roku, cztery lata po wojnie, pani Brown planuje upiec tort urodzinowy dla swojego męża. Jest wszak przykładną gospodynią, szczęśliwą i spełnioną, z radością wyczekującą drugiego dziecka – albo taką pozoruje. Życie wypełnione rutynowymi czynnościami, wchodzeniem w rolę jakby na scenie w teatrze, zdaje się trudne, jeśli nie niemożliwe do przetrwania. Jak ma zachować się przy synku, czy dobrze wypowiada swoje kwestie? Virginia Woolf włożyła kamień do kieszeni płaszcza, weszła do wody i utopiła się. Laura nie pozwoli sobie na to, by zachorować. Pościeli łóżka, odkurzy, przygotuje urodzinową kolację. Nic nie będzie jej przeszkadzało.

Trzecia kobieta, Clarissa Vaugham, uosabia postać Pani Dalloway. Cunningham odnajduje istotne pierwiastki w książce Woolf i za ich pomocą tworzy swoją wersję opowieści: Clarissa urządza dziś przyjęcie i kupuje kwiaty. Stojąc na ulicy zastanawia się, czy widziała Meryl Streep, Susan Sarandon, czy Vanessę Redgrave. Żyjąc w mniej konserwatywnych czasach niż swój pierwowzór, może pozwolić sobie na związek z kobietą – od piętnastu lat mieszka z partnerką o imieniu Sally. Nawiązań do Pani Dalloway jest wiele więcej, a stanowią one nie tyle zabawę z klasyką, co wyniesienie motywów, jakie stworzyła Woolf, poza ramy realiów, w jakich zostały osadzone.

Nadrzędną płaszczyzną, za pomocą której należałoby spojrzeć na powieść, są zmagania kobiet; ich dramatyczny heroizm uwidoczniony w codziennych sytuacjach, stanowiący kontrast do powszechnie uwypuklanego bohaterstwa „męskiego” – czyli bohaterstwa namacalnego, uznawanego powszechnie (chciałoby się dodać: bo zostało ono narzucone z pozycji uprzywilejowanej) za oczywiste. To codzienne walki, które prowadzą one z samymi sobą, z czasami, w których przyszło im żyć, z obowiązującymi zasadami, w końcu z sytuacjami jakie zaistniały. Zdawałoby się, że kobiety te mają wszystko, o czym mogłyby marzyć. Jeden dzień wystarcza, by wyrazić, że nie żyją one dla siebie, godziny zostały im odebrane.

Cunningham opisuje domy, w których panuje spokój, decyzje uchodzące za błahe, a zadania pozornie nieskomplikowane, by wydobyć dysonans między sferą publiczną a intymną. Dzięki wniknięciu głęboko w umysły targanych namiętnościami bohaterek, wspaniale pokazuje złożoność i nieoczywistość, zarówno w nich samych, jak również w ich relacjach z otoczeniem. Są to obawy związane ze swoją tożsamością, świadomość nieuchronnego przemijania, usilne próby odnalezienia szczęścia albo wolności, wbrew chorobie, szaleństwu, nakazom. Narracja, jaką przy tym stosuje, przemawia niepokojem i nostalgią, ale równocześnie zawiera w sobie magnetyzujące pokłady energii.

Fascynacja Virginią Woolf rozciąga się u Cunninghama na tematykę powieści, zabiegi literackie, a także styl pisarski. Powiedzieć, że Godziny są pozycją obowiązkową dla tych, którzy podzielają zamiłowanie autora, byłoby jednak zupełnym niedopowiedzeniem. Ta znakomita powieść warta jest polecenia wszystkim szukającym dobrej lektury, bez względu na zainteresowania.

Wydawnictwo Rebis, 2011

poniedziałek, 24 września 2012

Antologia, „Najlepsze horrory A.D. 2012” – Z makabrą jej do twarzy


Niech nie zwiedzie nikogo wymowa stonowanej, aluzyjnej jedynie okładki. Bartłomiej Paszylk, twórca antologii, nakłania w przedmowie, by nie zagłębiać się w lekturę przy spożywaniu posiłku, i rzeczywiście, trudno odmówić słuszności owej przestrodze. Zebrane tu opowiadania poruszają najróżniejsze tematy, począwszy od przedstawienia portretu mordercy, po ukazanie zjawisk niewytłumaczalnych, jednak większość z nich posiada wspólny mianownik – wysokie natężenie okropności. Wielbiciele makabry powinni być usatysfakcjonowani, co jednak z weekendowymi turystami? Ano różnie, gdyż zbiór jest szalenie nierówny; obok naprawdę dobrych tekstów znajdują się również te słabsze.

Antologię otwiera fragment powieści Michaela Slade’a „Bed of Nails” o wysoce sugestywnym tytule Konkurs obrzydliwości. Ten zaledwie sześciostronicowy wycinek, połączenie makabry oraz niezbyt wysublimowanego komizmu, jest bodaj najbardziej odpychającą częścią całego zbioru. W jaki sposób upchnąć na niewielkiej przestrzeni wszystko to, co obrzydza, co pozostawia niesmak i wrażenie niepokoju? Odpowiedź jest prosta i znajduje się właśnie tutaj. Nie można jednak oczekiwać po makabresce niczego ponad to, bowiem nic więcej ona nie oferuje.

Do nieudanych utworów włączyć trzeba Kolekcjonera zelówek Jarosława Moździocha. Napisana topornym językiem miniaturka – obok celowych anafor usiana powtórzeniami – traktuje o pracy pedantycznego grabarza. Niezbyt oryginalny pomysł można by jeszcze przełknąć, lecz głównym mankamentem jest tu fakt, że moment kulminacyjny nie wywiera na czytelniku zupełnie żadnego zaskoczenia. Po autorze „Maski Luny” można by spodziewać się czegoś więcej. Kolejną nie całkiem poważną miniaturą jest Rzecz o niewidzialnej skrzyni Briana Evensona. Tekst broni się odczuwalną atmosferą grozy, brak mu natomiast ambicji na coś ponad opowiastkę z dreszczykiem.

Dawid Kain w Ekstrakcji nareszcie podwyższa poprzeczkę, oferując krótką opowieść nieprzypominającą miejskiej legendy czy creepypasty. Jest pomysł, jest fabuła koncentrująca się na więcej niż jednym tylko aspekcie, jest w końcu dobre wykonanie. Od tego momentu zresztą z antologią dzieje się coraz lepiej. Dedykowany Stephenowi Kingowi Kicuś to smaczny chleb Petera Strauba porzuca konwencję nadprzyrodzonych mocy na rzecz tego, co dotyczy – niestety – ludzkich przypadłości. Obłąkany ojciec, chłopiec wychowujący się w domu, w którym wegetuje przykuta do łóżka matka, uwypuklone szaleństwo i droga ku niemu. To realistyczne, mocno oddziałujące na czytelnika opowiadanie ma szansę pozostać w pamięci na dłużej.

Drugim tekstem dotykającym umysłu mordercy, ale będącym dla opisanego powyżej kontrapunktem, jest Randka w ciemni autorstwa Kazimierza Kyrcza Jr. Przyjemnie czyta się tę ironiczną humoreskę napisaną lekkim piórem i z fantazją. Z kolei I możesz już tylko oddychać Kaarona Warrena powraca do cięższych klimatów i czyni to nadzwyczaj sprawnie. Co może wynieść na powierzchnię górnik uwięziony pod ziemią siedem dni, z kończącymi się zapasami pożywienia i wody, którego w ciemności prześladowały halucynacje? Oczywiście, jeśli to faktycznie były tylko majaki…

W antologii horrorów nie mogło zabraknąć opowieści o duchach i taką dostarcza czytelnikowi Aleksandra Zielińska w Nocnym gościu. Choć tekst nie wnosi wiele nowego do tematu, ot pisarz nękany widmem zmarłej dziewczyny, może posłużyć za przyjemną rozrywkę. Zdecydowanie mocniejszy skutek wywiera Czas Gedeona Morta Castle’a, opowiadanie dzięki któremu ponownie wejdziemy w umysł psychopatycznego mordercy. Na koniec zostaje już tylko Dariusz Zientalak z Robakami zębowymi, całkiem udaną wariacją na temat wizyty u dentysty.

„Najlepsze horrory A.D. 2012” okazuje się zbiorem tekstów słabych, średnich i dobrych, a więc typowym przypadkiem antologii. Przepadający za stylistyką grozy nie muszą obawiać się zawodu, z pewnością znajdą dla siebie kilka perełek. Pozytywne wrażenia wynikłe z lektury psują jednak niedociągnięcia techniczne. Nowemu wydawnictwu, jakim jest Polonsky, wybaczyć można parę przeoczeń, trudniej natomiast ich nie zauważać. Wpadki stylistyczne, źle zapisane dialogi, te drugie czasem potrafiące zmylić czytelnika, który z bohaterów wypowiada jaką kwestię, wszystkie podobne błędy znacznie obniżają przyjemność obcowania z książką.

Wydawnictwo Polonsky, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

piątek, 21 września 2012

Anna Kańtoch, „Czarne”


Najnowsza powieść Anny Kańtoch rzuca czytelnikowi nie lada wyzwanie. Opublikowana w serii wydawniczej Kontrapunkty – stawiającej sobie za zadanie zebranie publikacji wymykających się schematom, jednoznacznym interpretacjom – mogłaby stać się sztandarowym przykładem głoszonych przezeń założeń. Mamy oto bowiem nastrojową, intymną wręcz narrację głównej bohaterki, przedstawiającej rzeczywistość w sposób kojarzący się z powieścią obyczajową. Mamy wątek kryminalny i tajemnicę podszytą elementami fantastycznymi. Jest w końcu relacja kobiety z dorastającą dziewczynką; wchodzenie w dorosłość, odkrywanie erotyzmu.

Rzecz rozpoczyna się latem 1935 roku. Ekskluzywne nadmorskie sanatorium, goszczące osoby trochę zmęczone bądź nieco zagubione, a nigdy umysłowo chore, jest kolejnym ośrodkiem, w którym kurację odbywa bohaterka, panna Rec. Z wdziękiem i starannością odmalowane zostaje środowisko pacjentów i lekarzy, mały świat udający ten większy, normalny. Przypatrywanie się życiu w ośrodku nie będzie jednak trwało długo – linia narracyjna daleka jest od prowadzenia chronologicznie z jednego punktu do drugiego i na cel bierze sobie więcej niż jedną tylko opowieść. W istocie porządek czasu i przestrzeni ulegnie tu zachwianiu, teraźniejszość wymiesza się ze wspomnieniami, możliwość z niemożliwością.

Główna bohaterka, przez której pryzmat czytelnik obserwuje świat, zauważa pojawiające się tu i ówdzie nieprawidłowości. Jej brat Franciszek związany jest z przyszłością, Staś natomiast sprowadza przeszłość. Momenty, w których dochodzi do zakłóceń w mechanizmie świata, mogą pozostawić po sobie hybrydy, jak przedmiot będący w połowie ołówkiem, w połowie piórem. Konstrukcja taka przywodzi na myśl logikę marzeń sennych, niepokojąco obcą i pociągającą zarazem. Ogromne znaczenie ma tutaj prowadzona w pierwszej osobie, subiektywna narracja. Panna Rec, którą wszak poznajemy jako pacjentkę „sanatorium”, widzi to, czego inni być może nie dostrzegają. Ona sama zresztą daje do zrozumienia, że umysł bywa ułomny.

Tym, co oprócz koncepcji tworzy niesamowitą atmosferę książki, i o czym nie można nie wspomnieć, jest estetyka. Język, subtelny i elegancki, daleki jednak od sztuczności, niesie ze sobą ładunek emocji i cieszy każdym najmniejszym opisem. Lato w Czarnem, spotkanie w Warszawskim Towarzystwie Spirytystycznym czy nawet krótka chwila nocą przy oknie, każdy z tych momentów perfekcyjnie oddaje nastrojowość, pozwala płynąć wraz z nurtem snutej opowieści. Istotnym jest również, że choć historia osadzona została raczej w kameralnych przestrzeniach, domowym zaciszu, z łatwością daje się uchwycić ducha epoki.

Kolejne wydarzenia pozwolą wyłonić się swego rodzaju czasowemu zapętleniu, choć nie do końca – w tej powieści elementy tkanki fabularnej możliwe są do interpretacji na wiele różnych sposobów. Niekiedy zamysł, który obraliśmy na początku, po pewnym czasie ulega zupełnemu przeobrażeniu. Poszukujemy więc wskazówek, zwracamy uwagę na symbole, próbując dopasować do siebie części układanki. Możliwości jest ogrom, zaś gotowe rozwiązanie prawdopodobnie nie istnieje. Można jednak zauważyć, że chaos ten nie został stworzony przypadkowo. Mimo swej osobliwości, mimo nie całkiem łatwego odbioru, wszystko tu znajduje się na swoim miejscu.

„Czarne”, niejednoznaczne, eksponujące walory językowe i niebagatelny pomysł, wyróżnia się na tle ostatnich dokonań w kręgu polskich powieści fantastycznych. Zwłaszcza szukający powiewu świeżości, prozy ambitnej, akcentującej aspekty inne niż tylko rwącą do przodu fabułę, a także znudzeni konwencjonalną „prawicową fantastyką”, od której wszak uginają się już półki, powinni zwrócić uwagę na tę pozycję. To doskonałe potwierdzenie tego, że umiejętne łączenie gatunków potrafi wybornie zaowocować – w tym przypadku książką, do której zaraz po odłożeniu pragnie się wrócić.

Wydawnictwo Powergraph, 2012

środa, 19 września 2012

Ian R. MacLeod, „Pieśń czasu. Podróże”


Ian R. MacLeod dał się poznać polskim czytelnikom dzięki publikowanej przez Wydawnictwo Mag serii Uczta Wyobraźni. Przeszło sześć lat temu Wieki światła rozpoczęły cykl, który dla wielu stał się później obowiązkowym do skompletowania. Jak się niebawem okazało, był to wybór jak najbardziej trafny. Pieśń czasu. Podróże to już trzecia dostępna dla polskiego czytelnika odsłona twórczości MacLeoda, tym razem oprócz powieści oferująca również zbiór dziewięciu opowiadań.

czwartek, 13 września 2012

Neil Gaiman, „Amerykańscy bogowie”


W jaki sposób rodzą się bogowie? Zdarza się, że wyskakują z głowy ojca albo wyłaniają wdzięcznie wprost z morskiej piany, to oczywiste. Różne kręgi kulturowe dysponują mniej lub bardziej niezwykłymi opisami, czy to ich narodzin, czy dziejów. Oczywiście tradycyjne opowieści o żywotach bogów lub herosów zawierają w sobie całokształt; Herakles przeżył co miał przeżyć, zabił kogo miał zabić, a później domknął mit, umierając i wstępując na Olimp. Historia zamknięta, jednak czy aby na pewno? Neil Gaiman w typowym dla siebie popkulturowym stylu rozwija temat, dopisując dalsze losy i całkiem dosłownie uzależniając istoty boskie od ludzi. Wszak kiedy wyznawców zabraknie, bogowie umierają.

piątek, 7 września 2012

Daniel H. Wilson, „Robokalipsa”


Tematy apokalipsy, zbuntowanych maszyn i zagłady ludzkości, mimo że często eksploatowane, wciąż spotykają się z zainteresowaniem. Czyżby niedostatecznie wiele powiedziały produkcje takie jak Matrix czy Ja, robot? Przypuszczenie zdaje się potwierdzać rosnące zainteresowanie, jakim cieszy się ostatnio Robokalipsa Daniela H. Wilsona. Książka przedstawia świat, w którym prawa robotyki Asimova nie mają racji bytu (a przynajmniej autor nic o nich nie wspomina). Pewnego dnia owy brak uświadamia sobie Archos, robot o morderczych zapędach, upierający się, że czas gatunku ludzkiego dobiegł końca. Co ma miejsce później, przewidzieć nietrudno. W pewnym momencie łatwością staje się również dojście do wniosku, że to nieczęsto spotykany typ powieści – lepiej poczekać na film, niż otwierać książkę.

poniedziałek, 3 września 2012

Jeanette Winterson, „Namiętność”


Prozę Jeanette Winterson scharakteryzować by można zbiorem epitetów, z których określenia takie jak „niepokorna” powinny zająć zaszczytne miejsca. Angielska pisarka korzysta z wysublimowanej ironii, aluzji i uszczypliwości, bezbłędnie przełamując schematy i nierzadko dostarczając niebagatelnej dawki humoru. Tym razem, za sprawą Namiętności, Winterson pokazuje pejzaż dziewiętnastowiecznej Europy ogarniętej żarliwością Napoleona. Dobrze przedstawione są tu atrybuty wojny, impulsy skłaniające do powzięcia działań, uczucia czy też kierujące ludźmi skłonności. Brak jednak tego, o czym była mowa na wstępie. Książka cierpi na niedobór iskier wywołujących pożary, przez co staje się monotonna i ginie w tłumie sobie podobnych.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Charles Stross, „Szklany dom”


Charles Stross to jeden z ważniejszych współczesnych pisarzy science fiction, kojarzony przede wszystkim za sprawą Accelerando. W przypadku tej publikacji można było mówić o powieści wieloaspektowo przedstawiającej ideę, w jakim kierunku zmierzać będzie rozwój ludzkości. Ze Szklanym domem sprawa przedstawia się zgoła inaczej. Choć książkę uznać można za niejaką kontynuację rozrysowanych w Accelerando koncepcji – XXVII wiek, wynaleziono bramki T i A – i choć futurologiczne obrazy również pełnią tu rolę fundamentu, to nie one napędzają powieść. Tym razem Stross za pomocą prostego narzędzia powraca do „wieków ciemnych” i dokonuje swoistego rozliczenia z przeszłością.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Jacek Piekara, „Miecz Aniołów” – Powtórka z rozrywki


Trzeci tom zogniskowany na tułaczce uniżonego Sługi Bożego, Mordimera Madderdina, to lektura nie przeznaczona dla wszystkich. Przy Mieczu Aniołów krąg usatysfakcjonowanych odbiorców zdecydowanie ulega zawężeniu, zresztą nie bez przyczyny. Chrystus gniewnie zstępujący z krzyża, spływająca krwią Jerozolima? Powtarzające się przytyki w stronę księży i Kościoła? Szczegółowo opisywane tortury albo snute przez Mordimera wątpliwej jakości moralnej rozważania? Oczywiście, że nie o tym mowa – nie w kontekście skandalu – wszak wszystko powyższe już było. Niemniej jednak można uznać to za dobry trop, bo otóż właśnie, było i jest nadal, nihil novi sub sole

środa, 15 sierpnia 2012

David Ebershoff, „Dziewczyna z portretu” – Duńska dziewczyna


Historia Lili Elbe, pierwszej osoby, która przeszła operację zmiany płci, jest powszechnie znana. Lili urodziła się w 1882 roku w Danii jako Einar Wegener i przez większość swojego życia uznawana była za mężczyznę. Pod nazwiskiem Wegener wykładała malarstwo na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, tam też poznała swoją przyszłą żonę, która miała później stać się dla niej największym wsparciem w drodze kształtowania się tożsamości kobiety. Seria operacji zmiany płci miała miejsce w latach trzydziestych dwudziestego wieku, a wydarzenia z tamtego okresu zawarte zostały w autobiograficznej książce Z mężczyzny w kobietę. Na jej podstawie David Ebershoff stworzył własną powieść, starannie i w subtelny sposób opisującą zmagania, których podjęło się to niezwykłe małżeństwo.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Philip José Farmer, „Gdzie wasze ciała porzucone”


Gdzie wasze ciała porzucone jest pierwszym tomem cyklu Świat Rzeki, nagrodzonym Hugo w roku 1972 i po raz drugi wydanym w Polsce. Ta na pierwszy rzut oka przygodowa książka podbudowę czerpie z filozoficznych i socjologicznych zagadnień, i przedstawia je w formie zupełnie materialnej. Oto bowiem na samym wstępie ukazana zostaje scena śmierci głównego bohatera – znanego z historii dziewiętnastowiecznego awanturnika, Richarda Francisa Burtona. Bynajmniej nie jest to wybieg mający na celu zbudowanie napięcia, nie otwiera on także zagadki kryminalnej. Burton faktycznie umiera, a jego przygoda zaczyna się już po rozłączeniu ducha z ciałem.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Lauren Beukes, „Zoo City” – Z leniwcem na plecach


Na horyzoncie czytelniczym pojawiła się nowa powieść fantastyczna skupiająca uwagę na świecie współczesnym, lecz w nieznanej masowo odsłonie. W tym samym nurcie, poruszając się po obszarze krajów rozwijających się, pisze między innymi Ian McDonald (Rzeka bogów, Dom derwiszy. Dni Cyberabadu). Wraz z Zoo City przyszedł czas na Południową Afrykę i największe miasto RPA, Johannesburg. Wizja Lauren Beukes pokazuje metropolię jako zindustrializowaną, zachłyśniętą ideologiami Zachodu, blichtrem oraz pogonią za pieniądzem, a jednocześnie mocno zakorzenioną w afrykańskiej kulturze sangomów, zaklęć oraz duchów przodków. Jest to również miasto slumsów i nowej formy apartheidu, bo choć nie w zinstytucjonalizowanej formie, osoby zanimalizowane spycha się poza margines społeczeństwa.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Jonathan Carroll, „Kraina Chichów”


Niezwykła, magiczna, osnuta tajemnicą, dla wrażliwych, zawierająca elementy grozy i humoru. To najczęściej pojawiające się opisy Krainy Chichów. Nie jest niczym niezwykłym usłyszeć pochlebne opinie czy nawet peany na cześć tej książki, jak również całej prozy Jonathana Carrolla. Wielką popularność w Polsce zdobył on niedługo po tym, kiedy odrzucony przed wydawców ze względu na przemieszanie gatunkowe Krainy Chichów został poparty przez Stanisława Lema. Jestem pewna, że spotka się to z zaskoczeniem, lecz ja uprzedzeń do fantastyki nie żywię. Mimo to moje obcowanie z literackim debiutem Carrolla przebiegało bez większych zachwytów.

środa, 1 sierpnia 2012

Scott Westerfeld, „Behemot”


Behemot, tom drugi głośnej w fantastycznym światku młodzieżowej trylogii, stanowi bezpośrednią kontynuację wątków otwartych w części pierwszej. Niewiele spraw uległo zmianie. Kadet Deryn Sharp wciąż ukrywa przed światem, że jest dziewczyną; książę Aleksander Habsburg wciąż ukrywa przed światem, że jest arcyksięciem. Podobnie rzecz ma się z konstrukcją powieści, chociaż – co uznać można za pierwszy przejaw wyższości części drugiej nad pierwszą – pod względem fabularnym Behemot wspiął się przynajmniej o oczko wyżej. Wziąwszy pod uwagę powszechnie znaną tendencję spadkową środkowych tomów, to miłe zaskoczenie.

niedziela, 29 lipca 2012

Jeanette Winterson, „Dom na krańcu czasu”


Jeanett Winterson, uhonorowana Orderem Imperium Brytyjskiego pisarka tworząca w szeroko rozumianym nurcie feministycznym, znana jest przede wszystkim za sprawą tytułów takich jak Nie tylko pomarańcze, Płeć wiśni czy Zapisane na ciele. Wszystkie te pozycje skierowane są ku starszemu czytelnikowi, dopiero wydany w 2006 roku fantastyczno-przygodowy Dom na krańcu czasu wychodzi naprzeciw młodzieży. Wbrew pozorom zmiana grupy docelowej nie wpływa znacząco na lekturę. Bez trudu daje się zauważyć, że to ta sama subtelnie ironiczna narracja, mieszanie czasów, eksploatowanie motywów fantastycznych. A poza tym dużo humoru i przygody mogących zauroczyć niezależnie od wieku.

czwartek, 26 lipca 2012

George R. R. Martin, „Taniec ze smokami”


George R. R. Martinowi nie sposób odmówić przymiotów jakimi charakteryzują się wybitni pisarze. Czytelnicy, którzy dotrwali do piątego spotkania z Pieśnią lodu i ognia doskonale powinni wiedzieć o czym tutaj mowa. Pominę zatem rozdrabnianie się na szczegóły w kwestii zdolności albo dorobku autora, nie ma wszak sensu opisywać tego, o czym przynajmniej czterokrotnie się przekonaliśmy. Lepiej będzie skupić się na meritum sprawy, a zatem piątym tomie sensu stricto. Jeśli zgadzacie się ze mną, jeśli wychodzicie z założenia, że rozwlekłe przedłużanie jest zbędne, możecie się rozczarować. Martin bowiem najwyraźniej zdania nie podziela. Jego najnowsza książka to przedłużanie w postaci czystej.

wtorek, 24 lipca 2012

Jacek Piekara, „Młot na czarownice” – Jeszcze więcej stosów i czarownic


Tułaczki pokornego Sługi Bożego, Mordimera Madderdina, odsłona druga. Czy od ostatniego spotkania z inkwizytorem cokolwiek zmieniło się na tym łez i grzechu padole? Ano nic – dalej ucztują plugastwo oraz występek, heretycy oddają cześć Szatanowi tudzież bluźnią przeciwko Bogu i Aniołom. Tego ostatniego zresztą nie polecam nikomu, na pewno nie w obecności Mordimera. Kierująca się najniższymi, godnymi pożałowania instynktami gawiedź wzywa pogańskich bożków, zaś kler wcale nie wydaje się być od pospólstwa lepszy. W środku całego tego zepsucia na straży wiary i sprawiedliwości stoi on – licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu... A skoro o biskupie mowa, módlmy się wszyscy o zdrowie dlań, przede wszystkim o mniej ataków podagry.

środa, 11 lipca 2012

Catherynne M. Valente, „Opowieści sieroty, tom 2”


Tom pierwszy opowieści snutych przez tajemniczą czarnooką dziewczynkę zachwycał. Urzekały baśniowość i rozmach, kunszt literacki, subtelny humor oraz niczym nieograniczona wyobraźnia. Próżno było poszukiwać w lekturze błędów czy niedociągnięć; Valente wspięła się ze swoją prozą na tyle wysoko, że jeśli nawet jakieś skazy się pojawiły, w żaden sposób nie umniejszały one przyjemności obcowania ze szkatułkowo skomponowanymi historiami. W miastach monet i korzeni, bezpośrednia kontynuacja i zwieńczenie opowieści, nie pozostawia wątpliwości: niewiele się w tych kwestiach zmieniło. To jednak, co zmianom uległo, przynosi lekkie rozczarowanie.

niedziela, 8 lipca 2012

Najczęściej popełniane błędy językowe, część druga


Tegoroczny lipiec, w jakiś taki dziwny i zupełnie niezrozumiały sposób, nie sprzyja pojawianiu się recenzji. (Wiadomo o co chodzi; Polska i Afryka to oczywiście miłość i braterstwo, ale pewne podstawowe różnice jednak bym zachowała. No chyba że magicznym sposobem w ogrodzie wyrośnie mi basen). Korzystając więc z wolnego czasu i wolnej przestrzeni, rozwinę wpis dotyczący pociesznych błędów językowych.

Część pierwszą, poświęconą między innymi błędom tautologicznym i pleonastycznym, znaleźć można w tym miejscu.

środa, 4 lipca 2012

Jarosław Grzędowicz, „Wypychacz zwierząt”


Po zbiorze opowiadań autora Pana Lodowego Ogrodu można by spodziewać się, jeśli nie prozy bardzo dobrej, to przynajmniej przyzwoitej. Opowiadań trzynaście, w tym dwa nagrodzone, konwencja grozy i sugestywna okładka nastrajają pozytywnie, zwłaszcza zwolenników dreszczyku. A tutaj – guzik. Pomijając fakt, że opowiadań zawiera wydanie sześć, a reszta to jeno anemiczne shorty, zestawienie prezentuje się strasznie nierówno. Żeby pójść za ciosem: strachu nie odczuwa się przy nich wcale. W przeciwieństwie do znużenia.

sobota, 30 czerwca 2012

Jacek Piekara, „Sługa Boży” – W imię wyższego dobra


„Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i daj nam też siłę, abyśmy nie przebaczali naszym winowajcom”, ślą prośby do Pana słudzy Jego uniżeni, Inkwizytorzy strzegący świata przed herezją tudzież zepsuciem. Bogobojni i niemajętni, do tego stopnia nawet, iż rzadko kiedy udaje im się wysupłać grosz na uciechy w niepoślednim burdelu. Oddani pracy i wierze, w znoju zobowiązani torturować odstępców, a wszystko to dla dobra niewiernych, dla ich wybawienia. Trud znoszą mężnie, z pokorą, na chwałę Jezusa Chrystusa. Wszak zszedł On z krzyża, mieczem wyrąbał sobie drogę, by ukazać nam, w jaki sposób winno się rozprawiać z wrogami.

czwartek, 28 czerwca 2012

Peter Watts, „Wir”


Pierwszy tom Trylogii Ryfterów o wdzięcznym tytule Rozgwiazda zawiesił poprzeczkę niebezpiecznie wysoko. Wir niestety potwierdza fenomen swej poprzedniczki, samemu odrobinę na tym tracąc. Peter Watts rozwija posklejane wcześniej wątki, uzupełnia historię o nowe dane i rozszerza wizję na skalę globalną, i widzi czytelnik, że to jest dobre, lecz w całym tym pozornym chaosie zatraca się gdzieś gęsta i niepokojąca atmosfera, z której przecież autor słynie. Z drugiej strony, nic to dla sympatyków części pierwszej. Wir i tak powinni przeczytać.

niedziela, 24 czerwca 2012

Najczęściej popełniane błędy językowe


Niektórzy wiedzą już, że podczas sesji zdarza mi się popełniać teksty maści wszelakiej. Tym razem padło na spis najczęściej pojawiających się – nie tylko w blogosferze – błędów językowych. Wybrałam te najbardziej rażące, kursywą zaznaczyłam poprawne przykłady.


1. „Tylko i wyłącznie” – plaga wszelakich tekstów, czy to pisanych, czy mówionych, amatorskich i niestety publikowanych przez „fachowe” wydawnictwa.

„Tylko i wyłącznie” jest tautologią, zbędnym powtórzeniem, a więc błędem językowym. Oba te słowa znaczą dokładnie to samo. Nie mówimy „oraz i” ani „także i też”, więc raczej łatwo zrozumieć, że „tylko i wyłącznie” też nie powinniśmy.

czwartek, 21 czerwca 2012

Caitlin Kittredge, „Żelazny cierń” – Między obłędem a magią


Lovecraft to miasto, w którym działa siedemnaście zakładów dla obłąkanych. Wyludnione, oświetlane eterowymi latarniami uliczki niezmiennie spowija ciężka mgła. Do uszu nielicznych przechodniów wtłacza się szmer tysięcy trybów mechanicznego serca Maszyny, konstrukcji obdarzającej Lovecraft parą i życiem. Nieuważni, zapuszczający się w ciemne zaułki, spotkać mogą istoty zarażone nekrowirusem. Tego zaś nie pragnąłby nikt trzymający się zdrowych zmysłów. Porządku – tak jak przystało na antyutopię – strzegą nieznający litości stróże zwani Nadzorcami. Wykreowany przez Kittredge świat każe się przy tym zastanowić, kto tak naprawdę popadł w szaleństwo. Zamknięci w szpitalach? Heretycy? Lekarze?

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Mariusz Zielke, „Księga kłamców” – Prawdziwe kłamstwa


Wszystko zaczęło się od huraganu Irene, który pustosząc Nowy Jork, zabił trzy osoby. Pierwszą ofiarą była kobieta uderzona skrzynką pocztową, drugą młody surfer, trzecią natomiast agent pracujący dla CIA. Historię tego ostatniego, zmiażdżonego przez drzewo, skrupulatnie udokumentowano w internetowej gazecie. Nie, to nie do końca prawda. W rzeczywistości rzecz przedstawia się zupełnie inaczej. Pytanie tylko, jak? Książka Mariusza Zielke to opowieść skonstruowana z opowieści, przemarsz półprawd, łgarstw i szyderstwa, niepokojąca mieszanka absurdu, erotyzmu i fantazji. Jeśli po nią sięgniesz, zadręczać cię będą wątpliwości, tym dotkliwsze, że powieść wciąga. Jak huragan nad Nowym Jorkiem. A może to było jakieś inne miasto?

niedziela, 10 czerwca 2012

Philip K. Dick, „Człowiek z Wysokiego Zamku”


Druga wojna światowa zmieniła rozkład sił na świecie: w Europie triumfuje III Rzesza, Stany Zjednoczone rozdziera panowanie niemieckie i japońskie. Człowiek z Wysokiego Zamku nie obrazuje jednak prostej historii alternatywnej, w której jeden podmiot zastąpiony zostaje drugim, a na całość spojrzeć można jak na odbicie lustrzane. Znający prozę Dicka spodziewają się zapewne analizy głębszej, niejednoznacznej, ukierunkowanej na mnogość aspektów. Przeczytawszy powieść, nie będą zawiedzeni. Ta uhonorowana Nagrodą Hugo w 1963 roku książka obfituje w ogromną ilość nakładanych na siebie ujęć i z powodzeniem wliczyć ją można do dzieł, przy których jedno pobieżne przeczytanie zdecydowanie nie wystarcza.

środa, 6 czerwca 2012

Lucius Shepard, „Smok Griaule” – Groza tysiącleci


Unieruchomiony zaklęciem czarownika, z sercem uderzającym raz na milenium, długi na sześć tysięcy stóp smok Griaule sprawuje władzę nad doliną Carbonales. Większość ciała tej pradawnej istoty pokrywa ziemia, na której wyrosły trawa i drzewa. W jego trzewiach lęgną się najróżniejsze formy życia, zaś mieszkańcy okolicznej wioski podlegają wpływom dotykającym samego rdzenia umysłu. Nie brzmi to jak typowa opowieść o latających gadach i w istocie nią nie jest. Lucius Shepard zdaje się wykpiwać klasyczne wyobrażenia o smokach, podążając przy tym drogą wytyczoną przez H.P. Lovecrafta. Analogii do Wielkich Przedwiecznych znajdzie się w książce kilka, tym jednak, co wyróżnia prozę Sheparda jest strona językowa i niezwykła drobiazgowość świata przedstawionego.

niedziela, 3 czerwca 2012

Maja Lidia Kossakowska, „Ruda Sfora”


Maja Lidia Kossakowska najczęściej kojarzona jest z uniwersum aniołów prezentowanym między innymi w Siewcy Wiatru. W rzeczywistości anioły to tylko wierzchołek góry; autorka chwyta się najróżniejszych tematów czy też motywów przewodnich dla swoich książek. Rudą Sforę można zaliczyć do powieści młodzieżowej – o czym okładka niestety nic nie wspomina – zakorzenionej w kulturze jakuckiej. Nie spotyka się dzieł fantastycznych nawiązujących do tego obszaru kulturowego, a przecież szamanizm, duchy i bóstwa oraz sceneria sianokośnych łąk wydają się interesującym tłem dla opowieści fantasy. I rzeczywiście, kultura Jakucji to jedna z nielicznych pozytywnych cech tej lektury.