poniedziałek, 24 grudnia 2012

David Mitchell, „Atlas chmur” – Gra na emocjach


O Atlasie chmur, pierwotnie opublikowanym w Polsce w 2006 roku przez wydawnictwo Bellona, zaczęto mówić w związku z tegoroczną hollywoodzką superprodukcją rodzeństwa Wachowskich oraz Toma Tykwera. Reżyserzy podjęli się ambitnego zadania, by zaadaptować na ekran kinowy książkę uważaną przez wielu za niemożliwą do zekranizowania. Premiera filmu stała się wydarzeniem, a wokół Atlasu… narósł ogromny szum medialny. Zasadniczym pytaniem wydaje się, czy ów rozgłos współmierny jest do jakości powieści, czy może zadziałały siły podobne do tych, których świadkiem był Timothy Cavendish, wydając fikcyjne wspomnienia Dermota Hogginsa.

Atlas chmur skrojony został z sześciu opowieści rozgrywających się w różnych czasach i miejscach – od wieku XIX, poprzez lata międzywojenne i współczesność, a na odległej przyszłości kończąc – lecz powiązanych ze sobą. Sprzężenie widoczne jest już w wierzchniej warstwie interpretacyjnej, bowiem pod względem konstrukcyjnym książka przywodzi na myśl rosyjskie matrioszki. Tworzy to prostą sekwencję, w której nośnik wcześniejszej historii (zapiski, książka, film) pojawia się w następnej. To jednak nie jedyny łącznik dla wątków – w powieści pobrzmiewają hasła dotyczące reinkarnacji oraz nieprzypadkowości wydarzeń.

Wydawać by się mogło, że tak banalne motywy filozoficzne, konstruujące zresztą szkielet książki, wpłyną nań niekorzystnie. Być może sam Mitchell wziął temat pod rozwagę, ponieważ z ust jednego z bardziej ironicznych bohaterów, wspomnianego już Cavendisha, dobywa się refleksja odnośnie do wcześniejszej „matrioszki”: (…) jakby od czasów Arystotelesa do Andrew Droida-Webbera czegoś jeszcze nie było setki tysięcy razy! Jakby w Sztuce chodziło o Co, a nie o Jak!. Gdy podążyć zaproponowanym przez Cavendisha tropem, książce Mitchella rzeczywiście przyznać trzeba niezaprzeczalną jakość. „Jak” wysuwa się tu bowiem na plan pierwszy.

Każda z sześciu opowieści odznacza się innym rodzajem narracji. Pamiętnik z XIX wieku stylizowany jest skrupulatnie na mowę ówczesnej arystokracji, z wyraźnym wyodrębnieniem właściwych dla owych czasów postaw i zapatrywań. Kolejna historia, po części będąca melodramatem gejowskim, to powieść epistolarna. Następnie pojawia się thriller, po nim zaś okraszone czarnym humorem wspomnienia pewnego epizodu z życia starego mężczyzny, aż w końcu futurystyczna dystopia przedstawiona w formie wywiadu. Ostatnim ogniwem łańcucha jest pierwszoosobowa opowieść nad trunkiem i jadłem. To owa żonglerka konwencjami, w której Mitchell daje prawdziwy popis literackim możliwości, czyni książkę interesującą.

Warto wrócić jednak do poziomu merytorycznego i zastanowić się nad poruszaną tu problematyką. Patrząc na poszczególne kwestie, można wysnuć tezę, że jakość treści w Altasie… rośnie wprost proporcjonalnie do zawężania się perspektywy. Tak oto ogólny zamysł reinkarnacji, sam w sobie cokolwiek naiwny, a nadto zepsuty łopatologicznie przedstawionym „kluczem” w postaci znamienia na ciele kolejnych wcieleń, wypada blado. Drugą ważną rolę odgrywa tu krytyka nienasyconego nigdy dążenia do władzy i zdobywania pieniądza, rozciągnięta na wszystkie historie, w ostatnich przybierając też formę krytyki konsumpcjonizmu.

W serwowanych przez Atlas… zrębach ideologicznych trudno dopatrywać się nowatorstwa. Nie pretendują do miana odkrywczych fragmenty o ludzkich ambicjach czy zależności między niewiedzą, strachem, nienawiścią a przemocą. Jakkolwiek nie ubierać tego w słowa, są to treści oczywiste, od czasu do czasu powtarzane w utworach biorących na warsztat kondycję społeczeństw. Gdy jednak przyjrzeć się historiom bliżej i wyodrębnić detale, często odnajduje się perełki. Siłą książki są właśnie szczegóły, jej sedno tkwi w ukazywaniu emocji jednostek postawionych przed koniecznością dokonywania wyborów.

Nie podzielam opinii mówiącej o tym, że Atlas chmur należy nazywać arcydziełem. W stylistycznej uczcie znajduję momenty słabsze, trochę banałów, puste treściowo miejsca, mogące świadczyć o zamyśle sztuki dla sztuki. Obok nich natomiast funkcjonują fragmenty ważne i zapadające w pamięć. Dla nich warto po książkę sięgnąć.

Wydawnictwo Mag, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

10 komentarzy:

  1. A ja się wciąż będę upierać, że to wcale nie było o reinkarnacji (choć film, przez wykorzystanie aktorów w wielu rolach, pewnie sporo tu namieszał). Jeśli mam "Atlas..." utożsamić z jakąś jedną koncepcją filozoficzną, to w mojej interpretacji prędzej będzie to wieczny powrót, o którym wspominał bodaj Frobisher.
    No i w przypadku tej pozycji owo "Jak" urzekło mnie niesamowicie, jestem pod wrażeniem umiejętności stylistycznych Mitchella. Mam nadzieję, że MAG szybko uraczy czytelników jego kolejnymi powieściami, bo ciekawi mnie, jak innego jego dokonania plasują się na tle "Atlasu...".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie neguję tezy o wiecznym powrocie, ale jeśli sprowadzić książkę tylko do niego i odrzucić reinkarnację, nie będą pasowały elementy z różnymi „powłokami cielesnymi” głównych bohaterów. O ile się nie mylę, w koncepcji powrotu fizyczność ma pozostać taka sama(?). Jeśli chodzi o reinkarnację, nie oglądałam filmu, więc nie sugerowałam się aktorami, natomiast wszystko pasowało mi właśnie do niej. Choć oczywiście nie twierdzę, że to jedyna słuszna interpretacja.

      Dla mnie na polu „Co” a „Jak” zachodzi duży rozdźwięk (też gratulowałabym Mitchellowi umiejętności stylistycznych). Daleka jestem od tego, by nazywać fabułę pretekstową, ale momentami odczuwałam pustkę w treści, chyba dodatkowo uwypukloną przez mistrzostwo w formie.

      Usuń
  2. Mnie podobało się trochę bardziej... może dlatego, że jestem dużo mniej oczytany. Ekranizacja natomiast zawiodła mnie po całości, nie polecam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, a kiedy ja zerknęłam na zwiastun, pomyślałam, że to muszą być piękne widoki w kinie i dobrze oddane emocje. I na to też jestem nastawiona, jeśli kiedyś miałabym film obejrzeć (wychodząc z założenia, że superprodukcje zachwycają przede wszystkim stroną wizualną, niekoniecznie głębią przekazu).

      Usuń
  3. Niezależnie od medialnego szumu i słabości nadal mam wielką ochotę na tę książkę, ale z merytorycznymi uwagami wstrzymam się, aż będę po lekturze:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zrozumiałe. ;) Właśnie zastanawiałam się, czy czytasz Mitchella, czy już przeczytałaś (wiem, że masz jeszcze Sen numer 9).

      Usuń
  4. Fantastyczne pisarstwo, fabularnie i językowo. Łatwość trorzenia postaci..., podziw! Trzeba jednak przyznać, że nie jest to właściwie powieść, lecz 6 cudownych opowiadań z widocznymi szwami na styku. Ja już nie mówię o kiczowatym (jak w Harry Potterze) pomyśle ze znamieniem w kształcie komety... Czy o książce bohatera porzedniego opowiadania znalezionej przypadkowo pod łożkiem... Bardziej mi przeszkadza, że historia Frobishera - stylistycznie do gruntu dziewiętnastowieczna - została przeniesiona w lata 30-te XX wieku, zeby zrobić sztuczne połączenie z czasami współczesnymi i kolejnym bohaterem.
    No, tego się nie robi zachwyconej czytelniczce :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Coraz bardziej intryguje mnie ta książka. W NF pani Kułakowska pisze laurkę, na Esensji pan recenzent wystawia dość niską notę. Najwidoczniej trzeba przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dla mnie to książka nie tyle o reinkarnacji w rozumieniu funkcjonującym we wiadomych systemach wierzeń, a o tym, że ludzkie życie toczy się z zamkniętych, ściśle powtarzalnych cyklach, w których (w szerszej perspektywie) właściwie nie ma miejsca na nic nowego. Stąd rozbudowane refleksje na temat chociażby wolności, obecne w każdym w sześciu wątków. Wolności, która wciąż i wciąż ulega przeróżnym ograniczeniom, mimo, iż za wartość nadrzędną uznawana jest już od dawien dawna. Dość to pesymistyczne w swoim wydźwięku... Ale jak opowiedziane!

    OdpowiedzUsuń
  7. Jezebel, ładna interpretacja, w dużej części się zgadzam. Ale dlatego też nie mogę zrozumieć po co Mitchell upchnął w „Atlasie…” rekwizyty przywołujące skojarzenia z typowym rozumieniem reinkarnacji. Komety u bohaterów kolejnych historii, nagłe wspomnienia z historii poprzednich, czemu to miało służyć? Jeśli rzeczywiście nie chciał pokazać przez to reinkarnacji (a mam wrażenie, że jednak chciał, bo tylko jedna z postaci danego epizodu „wspomina”), to uważam zabieg za mylący i przede wszystkim zbyteczny – dość już wyłuszczone zostało powtarzającymi się motywami, podaną przez Ciebie wolnością czy pogonią za pieniądzem i władzą.

    OdpowiedzUsuń