piątek, 29 marca 2013

Gabriel García Márquez, „Sto lat samotności”


Kolumbijski laureat Nagrody Nobla z 1982 roku, uchodzący za jednego z najważniejszych przedstawicieli realizmu magicznego, na kartach Stu lat samotności stworzył cały mikrokosmos społeczny – zogniskowana na dziejach siedmiopokoleniowej rodziny Buendiów powieść jest przedsięwzięciem pokaźnym i imponującym. To bogata w odniesienia, wielowątkowa historia o nieuchronnym losie, miłości oraz jej braku, obłędzie i okrucieństwie, spięta ciążącym na Buendiach piętnem kazirodztwa.

piątek, 22 marca 2013

Virginia Woolf, „Własny pokój. Trzy gwinee”


Dwa zamieszczone tu eseje, uznawane za najważniejsze pisma publicystyczne Virginii Woolf, ukazały się kolejno w latach 1929 i 1938. Pierwszy z nich, Własny pokój, stanowi wnikliwe studium dotyczące pisarstwa kobiet na przestrzeni lat. Jest to tekst przełomowy z tego względu, że owych czasach – pomiędzy pierwszą a drugą falą feminizmu – krytyka patriarchalnego porządku nie istniała w formie, jaką zastosowała Woolf. Z kolei Trzy gwinee, zaangażowany protest przeciwko wojnie, rozszerza wcześniej poruszane wątki, pogłębia wcześniej wygłoszone oskarżenie. Zarówno jednak pierwszy, jak i drugi tekst, każą zanotować konkluzję: talent i ponadprzeciętna zdolność wyrażania myśli, tutaj uchwytna chyba nawet bardziej niż w prozie, czynią Woolf pisarką, przed którą chciałoby się chylić czoła.

sobota, 16 marca 2013

Peter Godwin, „Strach. Ostatnie dni Roberta Mugabe” – Polityka strachu


Zimbabwe, niegdyś jeden z najlepiej rozwiniętych krajów Afryki, w 2008 roku pokazuje, co to upadek, zniszczenie, przerażający paradoks. Liczba zatrudnionych sięga tu sześciu procent. Ludzie głodują, nie mają dostępu do szkół ani do szpitali. Waluta państwowa niemal zupełnie straciła wartość; jedna trzecia Zimbabwejczyków próbuje się ratować, opuszczając ojczyznę. Za tym wszystkim stoi jeden tylko człowiek, sprawujący władzę nieprzerwanie od 1980 roku Robert Gabriel Mugabe. Jego polityka opiera się na strachu.

Gdy w 2008 roku w Zimbabwe odbywają się wybory prezydenckie i parlamentarne, do kraju swojego dzieciństwa wraca Peter Godwin. Jak przyznaje, pragnie zatańczyć na politycznym grobie Roberta Mugabe: utraciwszy kontrolę nad sfałszowanymi wyborami, które dopiero co zorganizował, najdłużej na świecie panujący przywódca po dwudziestu ośmiu latach miał utracić władzę. Wydarzenia przybierają jednak inny obrót, niż można by się tego spodziewać. Do wiadomości podana zostaje informacja o konieczności przeprowadzenia drugiej tury. Ale co najważniejsze – okazuje się, że Mugabe wcale nie zamierza zsiadać z fotelu tyrana. Zamiast tego rozpoczyna kampanię opierającą się na zastraszaniu i torturach, nierzadko prowadzących do śmierci ofiar. Wyniszczony kraj ogarnia fala przemocy, którą nam, współczesnym Europejczykom, trudno sobie nawet wyobrazić.

Relację Godwina podzielić można na trzy poziomy. Przede wszystkim dziennikarz przemierza Zimbabwe, rozmawiając z tymi, którzy doświadczyli represji. Odwiedza nieliczne działające jeszcze kliniki, oddaje głos ludziom, których domy rozgrabiono, rodziny wymordowano, tym, którzy słyszeli chrzęst kości, gdy je im łamano. Jest ich wielu. Nie każdy z nich rzeczywiście głosował na MDC (Ruch na Rzecz Zmian Demokratycznych, opozycja), oprawcom to nie przeszkadza. To „fabryka tortur”: Tym właśnie jest to, co się tutaj dzieje – przemocą na skalę przemysłową. Godwin z pieczołowitością i poważaniem zapisuje historie Zimbabwejczyków. Niektórych z nich przewozi się na taczkach, bo nie mogą chodzić. Inni opowiadają o warunkach panujących w więzieniach, o tym, do czego byli zmuszani. Kobiety mówią o zbiorowych gwałtach: Brenda Meister nie może zapomnieć historii kobiety, która wyszła załatwić sprawunki z jednym z rocznych bliźniaków, a drugiego zostawiła z ojcem. Po powrocie zastała martwego męża na podłodze obok dziecka z obciętą głową. Zbiry Mugabego, które to zrobiły, chwyciły ją i zgwałciły przy ciałach (…).

To niewiarygodne, ale tym, co łączy bohaterów reportażu, jest odwaga, by dalej sprzeciwiać się dyktaturze. Wielu z nich trafia do więzień regularnie, z pełną świadomością, raz po raz przeżywając te same męki. Sam Godwin zresztą ryzykuje życie – uznano go kiedyś za wroga państwowego, oskarżono o szpiegostwo. Mimo to spotyka się z działaczami politycznymi, bierze udział w rozmowach dotyczących następnych kroków. To drugi poziom, jaki wyodrębnić można w książce, sfera polityki, dążenie do odratowania Zimbabwe. Tragizm sytuacji polega tu na izolacji międzynarodowej: jak gdyby świata nie obchodziła nasza walka o demokrację. Wszystko dlatego, że nie mamy ani kropli ropy do zaoferowania. Działania ONZ blokuje zaś dwoje zaufanych obrońców praw człowieka, Rosja i Chiny. Poza tym opozycja nie chce sięgnąć po broń, oficjalnie więc nie można mówić o wojnie domowej. Wojnę prowadzi tu tylko jedna ze stron.

Gdyby nie obraz okrucieństwa, jaki wyłania się z lektury, przerywniki dla świadectw tyranii takie jak opisy miejsc, do których Godwin wraca po latach, mogłyby urzekać. Bo oprócz dwóch najważniejszych aspektów, jest to też osobista opowieść człowieka mocno związanego z krajem pochodzenia. Dla Godwina spisywane relacje to nie tylko argument na to, że powszechnie gwałci się w Zimbabwe prawa człowieka. To przede wszystkim historie ludzi, każda z osobna, nad którymi należy się z szacunkiem pochylić. I warto, bo to ważna rzecz.

Wydawnictwo Czarne, 2013
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

niedziela, 10 marca 2013

Andre Norton, „Świat Czarownic” – Powrót do korzeni


Alice Mary Norton, przez wielu nazywana Matką Fantastyki, to autorka ponad stu książek osadzonych w różnych ramach gatunkowych. W jej dorobku znajdują się zarówno powieści dla dzieci, detektywistyczne i przygodowe, jak również science fiction czy fantasy. Do ostatniego wymienionego nurtu wlicza się najbardziej znaną serię pisarki pt. Świat Czarownic. Omawiany tu pierwszy tom cyklu swoją premierę miał w 1963 roku (w Polsce wydanie książkowe pojawiło się dopiero w 1990). Wraz ze sto pierwszą rocznicą urodzin Norton polscy czytelnicy otrzymali możliwość przypomnienia sobie o klasyce gatunku – powieść doczekała się wznowienia.

Świat Czarownic wykorzystuje chwytliwy niegdyś w fantastyce motyw współistnienia wielu wymiarów oraz możliwości przemieszczania się między nimi. Simon Tregarth, główny bohater książki, kiedyś podpułkownik, a obecnie uwikłany w sprawy kryminalne zbieg, otrzymuje ofertę dożywotniego ukrycia się przed ścigającymi. Możliwość taka zostaje zgrabnie wyjaśniona: (…) kto jest w stanie oddzielić prawdę od fałszu? Każde słowo docierające do nas z przeszłości zniekształcone jest przez wiedzę, uprzedzenia, a nawet samopoczucie historyka, który zapisał je dla potomności. (…) Historię tworzą i zapisują ludzie, toteż pełna jest ona pomyłek tak charakterystycznych dla naszego gatunku. Wszystkie legendy zawierają okruch prawdy, a oficjalna historia – wiele kłamstw. Bazując więc na legendzie, Norton wysyła Simona do innej rzeczywistości. Tam zaś czekają na szczęśliwca podstawowe atrybuty fantasy: magia i miecz, ale też zupełnie inny porządek społeczny.

Według feministycznej dziesięciostopniowej skali Diany Martin Świat Czarownic plasuje się na najniższym poziomie: kobiety umiarkowanymi sposobami uwalniają się od bycia ofiarami „pierwszej” płci. Lektura książki potwierdza słuszność takiego przyporządkowania. Bo chociaż w świecie realnym na temat istnienia matriarchatu można się co najwyżej spierać, w uniwersum Norton ustrój taki panuje w Estcarpie, kraju czarownic, i ma się całkiem dobrze. Wyłącznie kobiety obdarzone są tam zdolnościami magicznymi, one też sprawują władzę państwową. Pierwiastek emancypacyjny jest jednak niejako wygładzony, a to za sprawą kilku czynników. Z ubogiej ilości dostępnych w książce informacji wywnioskować można, że w obrębie Estcarpu nie kwestionuje się matriarchalnego porządku, nie ma zatem powodów do walki. Ponadto władza w rękach kobiet nie jest ani nieprzychylna wobec mężczyzn, ani wszechwładna. Do pewnego stopnia zachowany zostaje też podział na tradycyjne role płciowe, czego najlepszym przykładem groteskowa rozmowa między władczynią a kapitanem. Na sugestię zarządzenia wyprawy, czarownica odpowiada: Jak uważasz, kapitanie, to ty sprawujesz pieczę nad wojskiem. Jakkolwiek nie komentować owej stonowanej kontestacji patriarchatu, książka Norton utrzymuje, że Estcarp to kraina szczęścia. Zagrożenie natomiast docierać ma z zewnątrz.

Zaproponowane przez Norton rozwiązania fabularne nie będą dla czytelnika fantastyki nowością. Wiele z tego, o czym przeczytać można na kartach Świata Czarownic, obrosło schematem, skwapliwie wykorzystywane przez kolejne pokolenia fantastów. Nie trzeba sięgać ku twórcom takim jak Roger Zelazny, by odnaleźć tę prawidłowość. Nawet publikacje z ostatniego dziesięciolecia – między innymi Pan Lodowego Ogrodu Grzędowicza czy Trylogia Nocnego Anioła Weeksa – mają w sobie echa motywów z powieści amerykańskiej pisarki. Wystarczy wspomnieć o wątku wprowadzania techniki do świata quasi-średniowiecznego albo o produkcji (nie)ludzkich maszyn bojowych. W tym sensie sięgnięcie po klasykę okupione może być przeświadczeniem, że już wcześniej się z tym (prawdopodobnie kilkakrotnie) spotkało. Niestety, na niekorzyść Świata Czarownic przemawia fakt, że w przeciwieństwie do wielu powieści czepiących ze źródeł, Świat… jest prostą historią opowiedzianą przy użyciu niewyrafinowanych środków.

Linię fabularną w skali makro napędzają tu kwestie polityczne Estcarpu oraz kilku przyległych królestw, w skali mikro – podróże z jednego miejsca w drugie. Bohaterowie gnani koniecznością lub z wyniku przypadku zmuszeni są odhaczać kolejne miejsca na mapie, niby to uczestnicy gry fabularnej. W ten sposób przychodzi im w udziale zlokalizować truchło pradawnego bóstwa, a następnie, po wygłoszeniu proklamacji, otrzymać artefaktyczny topór. Po oddaniu nagrody, ciało boga natychmiast obraca się w proch (sic!). W szeregu mniej lub bardziej intrygujących przygód najjaśniejszy punkt stanowi Przygoda w Verlaine – jedyny poza samym początkiem fragment, w którym wszystkie elementy dobrze ze sobą współgrają, budząc ochotę na więcej. W innych z kolei momentach nacisk położony zostaje głównie na wartkie tempo akcji, tym samym zaniedbując szczegóły i uniemożliwiając dokładniejsze przyjrzenie się sylwetkom bohaterów. W efekcie tego ostatniego Simon Tregarth zaczyna reprezentować sobą człowieka pozbawionego charakteru – staje się postacią niepełnowymiarową, nośnikiem kilku najwyżej cech, pretekstem dla prowadzenia fabuły. Lepiej od niego wypadają postaci kobiece, lecz mimo feministycznego zabarwienia książki, przez większą jej część czytelnik towarzyszy właśnie Tregarthowi.

Z jednej strony lektura Świata Czarownic nie należy do wyrafinowanych rozrywek, z drugiej natomiast obcowanie z książką również nie ciąży, a wręcz przeciwnie, pozwala na szybkie i bezproblemowe dotarcie do mety. Jest to więc dobry wybór dla tych, którzy chcieliby poznać korzenie gatunku, jednocześnie nie przedzierając się przez toporne, wielotomowe sagi.

Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2013
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

wtorek, 5 marca 2013

Milan Kundera, „Nieznośna lekkość bytu”


Najbardziej znana powieść czeskiego pisarza czerpie podbudowę z filozofii, by na jej podstawie skonstruować fabułę zogniskowaną na kilku nadrzędnych tematach. W ten sposób jako pierwsza wyodrębnia się warstwa metafizyczna: jeśli idea wiecznego powrotu jest najcięższym brzemieniem, bo wszystko, co uczynimy musi się nieskończenie wiele razy powtórzyć wraz ze swoimi konsekwencjami, to jej brak, a więc przemijalność, musi oznaczać wyzwolenie, wspaniałą lekkość. Kundera zastanawia się, czy tak jest w istocie. W jego rozważaniach ważne miejsce zajmują przedmioty takie jak współczucie, miłość czy przypadek. Ale to dopiero pierwszy szereg wyliczanki – niewielkiej objętości książka zawiera w sobie nieporównywalnie więcej.

Wspomniana wyżej lekkość wiąże się między innymi z niemożliwością sprawdzenia, czy powzięta decyzja była słuszną. Nie istnieje szansa cofnięcia się w czasie i wypróbowania innych rozwiązań, być może lepszych; stosunkowo niewiele zależy od nas samych i naszego rozumu. Tak oto Kundera pokazuje ludzi jako istoty skazane na los generujący przypadki – rzecz, wydawałoby się, błahą. Jak wygląda w takim razie problem miłości? Trudno byłoby nie zgodzić się z autorem: Wszyscy uważamy, że jest nie do pomyślenia, by miłość naszego życia miała być czymś lekkim, czymś bez wagi. Sądzimy, że nasza miłość jest tym, co musiało się zdarzyć (…). Tymczasem do spotkania dwójki głównych bohaterów, Teresy i Tomasza, potrzeba było aż sześciu przypadków. Los podsunął ich sobie, a dopiero później umożliwił dokonanie wyboru. Ale nawet wówczas Tomasz nie był pewny, co zrobić – czy to miłość, czy tylko histeria – i kolejny raz zadecydował przypadek.

Bohaterowie żyją w czasach, w których rozgrywają się wydarzenia związane z militarną reakcją Związku Radzieckiego na Praską Wiosnę. Tomasz wyrzeka się dla ukochanej kobiety możliwości życia z dala od okupowanego kraju, co w pewnym momencie wpędza go w rozpacz: Decyzja życiowej wagi opierała się na miłości tak przypadkowej, że nie zaistniałaby ona w ogóle, gdyby jego szef nie zachorował przed siedmiu laty na ischias. I tak kobieta, to ucieleśnienie absolutnego przypadku, leży teraz obok niego i głęboko oddycha przez sen. To uświadomienie sobie własnej niemocy przywodzi skojarzenie z pascalowskim porównaniem człowieka do trzciny, ale podobnie jak w sentencji, i tutaj w końcu pojawia się myśl pozytywna. Łatwo bowiem spojrzeć na koincydencje z innej strony. U Kundery nieustannie objawia się skłonność do zadawania pytań, analizy i przedstawiania wniosków. Widoczna jest też umiejętność wprowadzania autotematycznych wstawek bez zaburzania rytmu opowieści. Warto przymknąć oko na czasem profesorski ton wywodu, bowiem narracji tej, mimo przywoływania wciąż nowych myśli filozoficznych, daleko do pustosłowia.

Rozdziały z perspektywą Tomasza (Lekkość i ciężar) przeplatają się tu z opowieścią skoncentrowaną na Teresie (Dusza i ciało). W przypadku tej drugiej historii ważną rolę odgrywa angażujące polemikę z Freudem pytanie o wolność w miłości. Terasa zezwala partnerowi na wizyty u kochanek, przyjmując jego wyjaśnienia, że ten rodzaj seksu nie ma związku z prawdziwą miłością, która zarezerwowana jest tylko dla jednej osoby. Taki porządek ustanowiony zostaje za dnia, noc z kolei symbolizuje tu spychane do podświadomości lęki – nie tylko te dotyczące romansów męża. Kundera znakomicie połączył mnogość wątków z życia bohaterów, wyodrębnił poszczególne wątpliwości, wreszcie przełożył te ostatnie z języka szczegółowego na ogólny: Jaki jest więc stosunek między Teresą a jej ciałem? Czy jej ciało ma w ogóle prawo nosić imię Teresa? (…) Tylko te najbardziej naiwne pytania są naprawdę poważne. Kwestia podziału na ciało i duszę, mimo że brzmiąca abstrakcyjnie, ma tutaj wymiar zupełnie konkretny: może rozwiązać problem dotyczący łączności albo rozdzielności, jaka zachodzi między miłością fizyczną a miłością mentalną.

Nie sposób pisać o choćby połowie zagadnień, jakie porusza powieść, nie rozciągając tekstu do kolosalnych rozmiarów. Są tu szeroko scharakteryzowane relacje międzyludzkie, fragmenty dotyczące teatralizacji życia, zderzanie ze sobą skrajności. Jest postać kochanka, który nie szanuje żony, tylko kobietę w żonie – typ mężczyzny kochającego przede wszystkim matkę, esencję kobiecości. Jest również motyw treści ulokowanych w przedmiotach i pojęciach oraz niezrozumienie zeń wynikające. Jest w końcu opis działań Związku Radzieckiego, ale też wytknięcie potrzeby epatowania własnym nieszczęściem: Jedynym sławnym budynkiem zniszczonym przez wojnę był staromiejski ratusz. Zdecydowali się zostawić go w stanie ruiny na wieczną pamiątkę, żeby żaden Polak ani Niemiec nie mógł im zarzucić, że mało cierpieli. (…) Terasa spojrzała na zburzony ratusz i nagle przypomniało jej to matkę: ta perwersyjna potrzeba, by pokazywać swe ruiny, (…) obnażać kikut amputowanej ręki i zmuszać cały świat, żeby mu się przyglądał. O wszystkim tym Kundera pisze błyskotliwie, z lekką ironią, w taki sposób, że do wielu partii tekstu chce się wracać po wielokroć.

Książkę zamyka rozdział poświęcony suczce Teresy i Tomasza, przekornie nazwanej męskim imieniem Karenin. Tekst prędko wyjaśnia, że oddanie psu kilkudziesięciu stron nie było działaniem przypadkowym: Zaraz na początku Genesis jest napisane, że Bóg stworzył człowieka, aby mu powierzyć władzę nad ptactwem, rybami i ssakami. Oczywiście, Genesis spisał człowiek, a nie koń. O ile wcześniej Kundera odwoływał się głównie do ontologii, w ostatniej części skumulowane zostają elementy z etyki, w tym także wyższość miłości do zwierząt nad miłością do człowieka. Mimo że nie są to myśli innowacyjne – dla przykładu przywołać należałoby Petera Singera – umieszczone w powieści, obok fabuły właściwej, zyskują nową jakość. Zdanie to może też posłużyć za podpowiedź dla pytania, czy motywy eseistyczne funkcjonujące na równi z opowieścią są tutaj uprawnione. I owszem, u Kundery te dwa żywioły zestawione razem tworzą rzecz godną zapamiętania, a więcej nawet – rzecz wybitną.

Państwowy Instytut Wydawniczy, 1996

poniedziałek, 4 marca 2013

O kiczu i polityce


„Senator miał na poparcie swego twierdzenia jeden jedyny argument: uczucie. Tam gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości. W krainie kiczu panuje dyktatura serca. Ale uczucie, które budzi kicz, musi być takie, aby mogły je podzielać masy. Dlatego kicz nie może się opierać na sytuacji wyjątkowej, lecz na podstawowych obrazach, które ludzie mają wbite w świadomość: niewdzięczna córka, odtrącony ojciec, dzieci biegnące po trawniku, zdradzona ojczyzna, wspomnienie pierwszej miłości.
Kicz wyciska dwie łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, dzieci biegnące po trawniku!
Druga łza mówi: jakie to piękne, wzruszać się wraz z całą ludzkością dziećmi biegnącymi po trawniku!
Dopiero ta druga łza robi z kiczu kicz.
Braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu.

Kadr z filmu Praska Wiosna

Nikt tego nie wie lepiej niż politycy. Kiedy znajdą się w pobliżu aparatu fotograficznego, zaraz łapią najbliższe dziecko, aby je podnieść do góry i całować w policzki. Kicz jest estetycznym ideałem wszystkich polityków, wszystkich politycznych partii i ruchów.
W społeczeństwie, w którym istnieją obok siebie różne kierunki polityczne i ich wpływy się wzajemnie znoszą albo ograniczają, możemy jeszcze jako tako uciec przed inkwizycją kiczu. Jednostka może uchronić swą osobowość, a artysta stworzyć nieoczekiwane dzieła. Ale tam, gdzie pełną władzę ma jeden jedyny ruch polityczny, znajdujemy się natychmiast w krainie kiczu totalnego.
Jeżeli mówię totalnego, oznacza to, że wszystko, co narusza kicz, jest eliminowane z życia: każdy przejaw indywidualizmu (dlatego że każda odrębność jest plunięciem w twarz uśmiechającemu się braterstwu), każda wątpliwość (dlatego że kto zaczyna wątpić w drobiazgi, musi skończyć na zwątpieniu w życie jako takie), ironia (dlatego że w krainie kiczu wszystko należy traktować ze śmiertelną powagą), ale i matka, która porzuciła rodzinę, albo mężczyzna, który woli mężczyzn od kobiet i zagraża świętemu przykazaniu kochajcie się i rozmnażajcie się.
Z tego punktu widzenia możemy uważać tak zwany gułag za rodzaj dołu kloacznego, do którego kicz totalny wyrzuca odpadki”.

Milan Kundera, Nieznośna lekkość bytu, tłum. Agnieszka Holland