niedziela, 28 października 2012

Agnieszka Graff, „Magma”


Agnieszka Graff zebrała w Magmie publikowane już wcześniej teksty (między innymi w Gazecie Wyborczej, na stronie Krytyki Politycznej) i chociaż od pojawienia się niektórych z nich minęły dobre cztery lata, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie straciły one wiele ze swojej aktualności. Agnieszkę Graff zawsze warto czytać. I trzeba! (…), informuje z okładki Magdalena Środa, a ja z pełną świadomością faktu, że w typowy dla kobiet sposób podpieram się autorytetem – patrz artykuł: Wolę myć wannę, czyli kobiece kłopoty z sukcesem – przyznam rację i dodam, że czytać powinni wszyscy. Zwłaszcza nieobeznani z tematem, czy to nierówności, czy znienawidzonego feminizmu.

Niewielkiej objętości wydanie podzielone zostało na trzy części. Pierwszą z nich otwiera krótkie podsumowanie dwudziestu lat działalności feministycznej w Polsce (tak, tak, mocny wstęp dla laików, lecz przy tym napisany w tak błyskotliwy i ciekawy sposób, że naprawdę trudno książkę rzucić i uciec). Feminizm pokazany od środka, z dużą dawką humoru i odrobiną nostalgii, przykuwa do lektury, zaś trafne spostrzeżenia Graff bezbłędnie potrafią wskazać, co jest na rzeczy. Znajdują się tu bowiem zarówno analizy postaw hołubiących patriarchat – myślenie, które nie wykorzeniło się z Polaków od czasów PRL-u, jak i przykłady absurdów za tym idących. Między innymi słynna sprawa podpisów pod referendum w kwestii aborcji. Ta, w której milion Polaków zostało zignorowanych.

W Magmie znaleźć można wysyp problematyki godnej refleksji. Graff szczególnie interesująco pisze o właściwym dla narodu polskiego uwznioślaniu wizerunku kobiety, matki panów braci: czynieniu z niej uprzedmiotowioną świętość, utożsamianą z Polonią, kojarzoną z Matką Boską, obdarzoną naturalnym prawem do cierpienia. Jakże więc dyskryminacja wobec owej świętości? Wszakże „nasze kobiety” się chroni, a gwałci co najwyżej obce, najlepiej w ferworze wojny… Mowa jest również o przemilczeniach związanych z mniejszościami (etnicznymi, religijnymi, seksualnymi), unieważnianiu różnic, traktowaniu z przymrużeniem oka. Jaka nietolerancja? Polska jest krajem tolerancyjnym!

Graff wraca po linii historii do emancypantek – głosowanie kobiet w wyborach to fanaberia, ale niech już będzie ta nagroda za poświęcenie dla ojczyzny – i udowadnia, że polski feminizm nie jest wcale towarem importowanym, jak wielu chciałoby sądzić. Przywołuje też sakramentalne zdanie, znamienne dla perspektywy feministycznej: „Nie jestem feministką, ale…”. Czy rzeczywiście nie trzeba przywiązywać wagi do określeń? Być może, szczególnie jeśli owe nie-feministki, a także nie-feminiści, bo i oni wszakże działają, chcą tego samego: zmniejszenia dyskryminacji, równych płac dla kobiet i mężczyzn (różnica dla tych samych stanowisk wynosi około 30%), równych szans w polityce, zaprzestania pokracznego tańca niby-dam i niby-rycerzy, oscylacji między uwzniośleniem i lekceważeniem kobiet.

Wspomniane na początku Wolę myć wannę, czyli kobiece kłopoty z sukcesem wyróżnia się ze zbioru pod kątem psychologicznego charakteru. Graff zaczyna od opisania nagminnego zjawiska, jakim jest korzystanie kobiet w rozmowach z tzw. tag questions: Isn’t it?, Don’t you?, Rozumiesz?, Prawda?. To szukanie akceptacji u rozmówcy wiąże się oczywiście z rolą podporządkowaną, niestety jednak owa podległość wcale nie kończy się na polu lingwistycznym. Za pomocą przytoczenia kilku eksperymentów z psychologii społecznej unaocznione zostaje tu kobiecy lęk przed sukcesem. Dane oraz przykłady, jakimi operuje Graff, doskonale potrafią przemówić do wyobraźni.

Czym natomiast jest magma? O tym dowiedzieć się można z lektury tekstu poświęconego wpływowi Kościoła Katolickiego na kształtowanie prawa i mentalności. Nie jest tajemnicą, że Kościół – choć konstytucja zapewnia o wzajemnej niezależności i autonomii między państwem a związkami wyznaniowymi – stanowi najwyższy autorytet dla wielu Polaków, również w sferze seksualności i rozrodczości (bo jakim prawem miałby się na tym nie znać?). Nie ma znaczenia, że powszechnie wiadomo i że dyskursy prowadzi się w niemal niezmienionej formie – teksty Agnieszki Graff czyta się świetnie. Nawet te, których materia maglowana była już wielokrotnie.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010

piątek, 26 października 2012

Jacek Piekara, „Łowcy dusz” – Przeżyjmy to jeszcze raz…


W Łowcach dusz, czwartym tomie Cyklu Inkwizytorskiego, główny punkt nacisku nie zmienia się niemal wcale. Trzy z czterech zamieszczonych w zbiorze tekstów powielają niezłomnie stosowany przez Piekarę schemat przyjmującego zlecenia Madderdina: są oskarżenia o gusła i domniemywania, że rozpanoszyły się siły nieczyste, są konflikty sąsiadów oraz powroty do zdarzeń wcześniejszych. Wątpliwym wydaje się, by ktokolwiek mógł jeszcze wierzyć w zmianę na tej płaszczyźnie, i słusznie, bowiem cykl od początku traktuje o tym samym. Za niejaki powiew świeżości można jednak uznać ostatnie sto pięćdziesiąt stron. Czyżby w świecie Mordimera rzeczywiście miał nastąpić przewrót?

Już omawiając tom trzeci – a poniekąd również drugi – można było mówić o tym, że Piekara kopiuje samego siebie. Przygody zasadzały się na jednakim fundamencie, a linie fabularne poszczególnych opowiadań zapominało się równie szybko, jak szybko się przez nie przepływało. Tak też podsumować można cały cykl, jako umilającą kilka chwil fantastykę rozrywkową. Bez większych wzlotów i upadków, nawet bez szczególnie zapadających w pamięć momentów. Mimo to niezłą, jeśli oczekuje się podobnych rozwiązań, jeśli nie przeszkadza fakt, że wciąż czyta się rzeczy sobie podobne. Dodatkowymi bodźcami do sięgnięcia po kolejne tomy były zawsze rozsiane tu i ówdzie tajemnice. Klasztor Amszilas, Wewnętrzny Krąg czy też anioł Mordimera, każda część dostarczała nowych pytań, a przede wszystkim obiecywała, że oto już za chwilę czytelnik otrzyma na nie odpowiedzi.

Tajemnice zostają wyjawione, aczkolwiek nie do końca. Ponadto, by do nich dotrzeć, najpierw przebrnąć trzeba przez typowe dla cyklu sprawy skłóconych margrabiów oraz odstępców od wiary. Wędrówki tej nie umila w żaden sposób uciążliwy nawyk Piekary, przez który czytelnik po raz enty dowiaduje się o faktach pieczołowicie wyjaśnionych w tomach i opowiadaniach wcześniejszych. O owej powtarzalności, również na gruncie językowym, pisałam wiele przy Mieczu aniołów, zatem teraz ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że w materii tej absolutnie nic nie uległo zmianie. Szkoda, bowiem całe akapity tych samych kwestii potrafią zirytować. Związane z tym są również wszelkiego rodzaju gry słowne, wcześniej potrafiące uatrakcyjnić lekturę. Niestety nawet one, kolejny raz podane w ten sam sposób, wyłącznie nużą.

Niewiele stracą dwa pierwsze opowiadania, jeśli powiedzieć o nich tylko tyle, że idealnie wpisują się w konwencję przygód Mordimera. Na tym więc poprzestanę. Tekst trzeci natomiast ucieszy czytelników, którym podobała się historia z tomu drugiego mówiącą o baronie Haustofferze i domniemanych wampirach pustoszących okolicę. Będzie to jednak radość krótkotrwała, ponieważ kontynuacja nie dorasta do poziomu Węża i gołębicy – utwór w minimalnym stopniu przybliża dzieje wampirów, by następnie (bezpowrotnie?) uciąć wątki. Dopiero Wodzowie ślepych zasługują na dłuższy komentarz. W nich to bowiem Mordimer jedzie na wojnę. Środek ciężkości przełożony zostaje ze spraw pomniejszych na dzieje Cesarstwa oraz Inkwizytorium. Spiski, pionki na szachownicy i biedny Madderdin w samym środku zawieruchy… Opowiadanie, choć nie idealne – szczególnie jeśli wziąć pod uwagę zakończenie deus ex machina – w korzystny sposób odstaje od reszty.

Uniwersum, w którym osadzony został cykl, nie przykuwa uwagi tak jak wcześniej. Coraz mniej ciekawią informacje związane z początkami wiary, przytłoczone rozwleczonymi fabułami podobnych sobie opowiadań. Bohaterowie poboczni zastygli w określonych na początku pozach: Kostuch, Bliźniacy, biskup Hez-hezronu, wszyscy oni przypominają odlane z brązu figury. Na tym polu wyróżnia się Mordimer, lecz nawet jego zachowanie w końcu zaczyna męczyć. Nade wszystko jednak doskwiera wszechobecna powtarzalność, widoczna w fabułach, języku, zwrotach akcji. Lektura Łowców dusz nasuwa jedną refleksję – korzystniej byłoby poprzestać na pierwszym tomie, wówczas na Mordimera Madderdina patrzyłoby się zdecydowanie pozytywniej.

Wydawnictwo Fabryka Słów, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

niedziela, 21 października 2012

Jacek Kochanowski, „Spektakl i wiedza. Perspektywa społecznej teorii queer”


Spektakl i wiedza. Perspektywa społecznej teorii queer wydane w serii Gender/Queer Studies jest niezwykle ciekawym projektem łączącym teorię odmienności z analizą socjologiczną. Podzielona na dwie części – pierwszą związaną z perspektywą queer, studiami performatywnymi, teorią różNICy, oraz drugą skoncentrowaną na pojęciu wiedzy i oporu – książka dostarcza rozległej przestrzeni do refleksji. Nie będę oczywiście siliła się na polemikę z przedstawionymi tu koncepcjami, chcąc jednak zachęcić do bliższego zapoznania się z publikacją, napiszę kilka słów o jej zawartości.

Wyodrębnić należy pojęcie nadrzędne, dotyczące Performance studies – pojęcie Spektaklu. Nie ma obiektywnej rzeczywistości, nadanej odgórnie, przez siłę inną niż człowiek. Rzeczywistością jest zatem to, co za rzeczywistość uchodzi. Zarazem to jedyny dostępny dla poznania świat, symulacja, iluzja – Spektakl, w którym dominująca narracja ustanawia prawa. Jednostki poszukują reguł (od chwili socjalizacji) dających informację, kim powinni być, tożsamość jest bowiem podstawą bezpieczeństwa ontologicznego. Kobiety zatem przyjmują rolę podrzędną w stosunku do mężczyzn, ponieważ takie działanie dyktują im reguły Spektaklu. W książce podany zostaje przykład kobiety, która mimo zupełnie innych aspiracji, odgrywa rolę społecznie przyjętą – czyli ustanowioną przez Spektakl. O tym, jaka jest to rola, wiele wyjaśniać nie trzeba.

Analogiczna sytuacja dotyczy centralnego punktu problematycznego: osób nieheteroseksualnych. Kochanowski rozszerza opis, przywołując między innymi nadmierne znaczenie, jakie przypisuje się sferze seksualnej, w kontekście Spektaklu jednak dość powiedzieć, że system nie uwzględnia zachowań innych niż heteroseksualne. Osoby wykazujące się odmiennymi pragnieniami zaburzają „naturalny” ład społeczny, a w konsekwencji odbierają poczucie bezpieczeństwa jednostkom przeświadczonym o nienaruszalności reguł systemu. Najlepiej obrazuje to lęk jaki wiąże się obecnie z legalizacją związków jednopłciowych – homoseksualiści „niosą ze sobą śmiertelne zagrożenie dla naszego świata”.

Claude Levi-Strauss zaproponował koncepcję mówiącą o tym, że w zetknięciu z innym/obcym zazwyczaj stosuje się dwie strategie: antropofagiczną, normalizującą obcego, albo antropoemiczną, polegającą na pozbyciu się obcego. Kochanowski wiele miejsca poświęca na rozbudowanie opisu, także w obszarze samych homoseksualistów. Interesującym zjawiskiem jest bowiem hierarchizacja na arenie wewnętrznej: normalny gej (niemal znormalizowany?) odcina się od tzw. przegiętych ciotek, zaś normalna (femme?) lesbijka może uważać za gorszą kategorię lesbijkę butch. Mechanizm ten obrazuje chęć poddania się normom Spektaklu, nawet jeśli całkowite podporządkowanie jest niewykonalne.

Powyższy wycinek jest jedynie pobieżnym nakreśleniem omawianych przez Kochanowskiego zagadnień, wszystkich zainteresowanych odsyłam więc do całości. Ze względu na specyfikę pracy naukowej książkę poleciłabym głównie zaznajomionym – chociaż w minimalnym stopniu – z socjologią czy studiami nad płcią społeczno-kulturową. Z drugiej jednak strony publikacja uwzględnia wprowadzenia i podstawowe informacje, zatem można potraktować ją również jako początek zgłębiania tematu.

Wydawnictwo Wschód-Zachód, 2009

czwartek, 18 października 2012

Mike Resnick, „Słonie na Neptunie”


W zbiorze opowiadań The Best of Mike Resnick linia fabularna większości tekstów porusza się w obszarze klasycznych dla science fiction koncepcji podbojów i kolonizacji galaktyk. Model ten, będący w czasach rewolucji informatycznej niejako anachronizmem – wystarczy przywołać przewidywania Strossa, Wattsa albo Dukaja – miejscami może wydać się przestarzały czy też po prostu naiwny. W istocie jednak to nie przyszłość wraz z technologicznymi udogodnieniami stanowią tutaj zagadnienia kluczowe. Elementy futurologiczne uznać należy jedynie za pretekst do wyłożenia historii, Resnicka interesuje bowiem problematyka czysto socjologiczna – przemiany społeczne, antyutopie oraz, przede wszystkim, kondycja ludzka.

Doskonałym wprowadzeniem do zbioru jest utwór zatytułowany Czterdzieści trzy dynastie antaryjskie. Łączące humor z cierpką wymową opowiadanie przedstawia sytuację na podbitej planecie – antaryjski przewodnik oprowadza po ojczyźnie rodzinę Ziemian. Turyści reprezentują sobą esencję bezrefleksyjnego, konsumpcjonistycznego człowieka dwudziestego pierwszego wieku, mającego dorobek kulturowy innych za Disneyland. Męża wycieczka ta zupełnie nie interesuje, syn całą swoją uwagę skupia na kieszonkowym komputerze, matka zaś pragnie zobaczyć jak najwięcej, by móc pochwalić się znajomym. Poprzez ich postawy zobrazowane zostają wartościowanie kultur, niechęć do obcych czy hierarchizacja śmierci. Migawkowo ujętych zagadnień społecznych znajduje się tu mnogość. Warto przy tym wspomnieć, że nie ograniczają się one wyłącznie do problemów ponowoczesności – na drugim biegunie istnieją elementy właściwe epokom wcześniejszym: bezwzględność irracjonalnej niekiedy tradycji oraz idee nawracania na jedyną słuszną religię.

Opowiadanie drugie pozwala odpocząć od refleksji społecznej – Podróże z moimi kotami zawężają narrację ze społeczeństw na jednostkę. Główny bohater, człowiek samotny, asekurancko idący przez życie i ograniczający swoje potrzeby do minimum, dawno już przeżył lata młodości. Wydaje się, że w jego ułożonej, jałowej egzystencji, nic poruszającego nie może się już wydarzyć. Ta melancholijna, nastrojowa opowieść potrafi wskazać na rzeczy istotne, zarazem nie czyniąc tego w sposób nachalny. Podobny efekt, choć w innym kontekście, wywiera Barnaba na wybiegu. Historia ta pozornie dotyczy nad wyraz inteligentnej małpy przetrzymywanej w laboratorium. Pozornie, ponieważ oczywiście głównym przedmiotem dyskursu są tutaj ludzie. Utrzymane w intymnej atmosferze, aczkolwiek zdecydowanie odmienne jest Zimowe przesilenie, napisane z perspektywy… Merlina. To trzeci po Podróżach… utwór sugestywnie uderzający w emocjonalne tony, choć niestety nie tak dobry jak dwa poprzednie.

Siedem spojrzeń na Wąwóz Olduvai jest w ciekawy sposób skonstruowaną opowieścią o dziejach gatunku ludzkiego. Czterdzieści osiem wieków po wyginięciu Ziemian na naszą planetę przybywa ekspedycja badawcza złożona z przedstawicieli różnych cywilizacji. Jeden z członków załogi, Ten Który Widzi, ma zdolność odkrywania zdarzeń związanych z przedmiotem, który pochłonie. Rekompensatą dla tej niezbyt wyrafinowanej formy retrospekcji jest część fabularna utworu. Każdy z siedmiu epizodów albo „spojrzeń” dostarcza zajmującej opowieści, zaś wszystkie razem konstruują niezapomniany, choć zdecydowanie pesymistyczny obraz człowieka wciąż niezaspokojonego w swych potrzebach, krótkowzrocznego i mimo upływu czasu dalej kierującego się najprymitywniejszymi pobudkami.

O ludziach mówi również opowiadanie tytułowe, Słonie na Neptunie. Ta błyskotliwa i komiczna, a zarazem nacechowana goryczą historia to najbardziej surrealistyczny punkt zbioru, co jednak w żaden sposób nie odbiera jej mocy przekazu. Wiedziony doświadczeniem czytelnik nie powinien okazać zaskoczenia, kolejny raz odkrywając agresywne, skoncentrowane na własnych potrzebach dążenia rasy ludzkiej. Na polu tak wyrazistego namysłu nad człowiekiem wyróżnia się opowiadanie o tytule Łowy na Snarka. Przez większą część lektury historia skierowana na dostarczanie rozrywki, korzysta z zabiegu znanego z dzieł Lema – ukazuje niezrozumienie powstałe na styku dwóch cywilizacji.

Powiązane są ze sobą Czerwona Kaplica oraz Kapitalna zabawa. Oba teksty ogniskują się na postaci prezydenta Theodore’a Roosevelta i alternatywnych wydarzeń z nim związanych. Pierwszy z nich to bardzo dobrze napisany kryminał, z fabułą osadzoną w ciemnych zaułkach Londynu i nawiązującą do zagadki Kuby Rozpruwacza. Drugi, rozbudowany, przedstawia usilne próby Roosevelta związane z wprowadzeniem demokracji wśród plemion afrykańskich. Uwagę zwraca szczegółowość opisu Resnicka oraz biegłość w temacie, natomiast na płaszczyźnie fabularnej opowiadanie uznać należy za jedno z mniej zajmujących.

Osobną częścią zbioru i zarazem jego największym atutem jest pięć opowiadań zebranych jako Kirinyaga. W XXII wieku planetoidę kontrolowaną przez Ziemian zasiedliła grupa rdzennych mieszkańców Kenii. Pod opieką szamana zwanego mundumugu plemię Kikuju chce stworzyć utopię szczelnie zamkniętą na wszelkie wpływy oraz zmiany – aby nie powielać błędu z Ziemi, kiedy to odeszli od swoich zwyczajów i przejęli styl życia Europejczyków. Unaocznia się tu relatywizm pojęcia postępu, bowiem w poszukiwaniu lepszego, odrzucili oni wszystkie osiągnięcia, które napłynęły do nich po poznaniu białego człowieka i powrócili do czasów, w których wiek lat czterdziestu to starość, na zwierzynę poluje się za pomocą oszczepu, a pierworodnego bliźniaka trzeba zabić, gdyż nie jest nim dziecko, tylko zły duch.

Mikrostruktura żyjącej zgodnie z tradycjami grupy etnicznej doskonale obrazuje aspekty związane z porządkiem społecznym, a Resnick w pełni wykorzystał drzemiący w tym potencjał. Jego barwna i poruszająca opowieść dotyka mechanizmów sprawowania władzy oraz przedstawia kulturę, która w swoim tradycjonalistycznym podejściu zanurza się w stagnacji. Jedynym mającym prawo wiedzieć więcej jest szaman. Tutaj reguła ta uwidacznia się podwójnie, ponieważ oprócz posługiwania się zwykłymi sztuczkami, jak ma to miejsce w realnie istniejących społecznościach, mundumugu z Kirinyagi to człowiek wykształcony w duchu europejskim, który innym Kikuju zabrania pytać o to, czym jest pismo. Kiedy zaś do małej homogenicznej społeczności zaczynają docierać idee z zewnątrz, struktura społeczna zostaje zburzona. Resnickowi należy się uznanie za umiejętne, bogate fabularnie nakreślenie tematu.

Słonie na Neptunie oferują czternaście opowiadań utrzymanych na podobnym, wysokim poziomie. Teksty w większości dotyczą zagadnień społecznych, rzadziej jednostkowych, jednak eksploatowane pole jest na tyle szerokie, że nie pozostawiają one wrażenia monotonii. Warto zapoznać się ze wszystkimi, z każdego bowiem wynieść można materię do zastanowienia, podaną w przystępnym i ciekawym kształcie. Istotny jest także aspekt dowolnej interpretacji – Resnick nie formułuje rozwiązań ani nie nakłania do objęcia określonej pozycji. On jedynie pokazuje.

Wydawnictwo Solaris, 2011

piątek, 12 października 2012

Jeanette Winterson, „Podtrzymywanie światła”


Po raz kolejny Winterson stara się mówić o rzeczach ważnych za pomocą wypracowanych wcześniej metod. Fragmentaryczność opisu, przeplatające się wątki, kompozycja sternowska czy podkreślona wrażliwość znane są czytelnikom jej innych powieści, i w Podtrzymywaniu światła również znajdują one dla siebie miejsce. Na plan pierwszy wysuwa się tutaj jeszcze jeden element, zarówno konstrukcyjny jak i fabularny – historie. Każda latarnia ma swoją opowieść, uczy Pew, i na tym stwierdzeniu zasadza się wydźwięk książki.

Powieść otwierają wydarzenia z dzieciństwa głównej bohaterki o imieniu Silver. Dziewczynka, zanim oddana została pod opiekę latarnika, mieszkała wraz z matką na wybrzeżu. W ich ukośnie osadzonym domu stały krzesła przybite gwoździami do podłóg, a na obiad jadało się wyłącznie potrawy przywierające do talerza. Ta lekka, lubiąca absurd narracja, właściwa prozie Winterson, pojawia się w książce wielokrotnie, ubarwiając opowieść, ale też stanowiąc swego rodzaju krytyczne spojrzenie na rzeczywistość. Z pogodną i humorystyczną relacją idzie bowiem w parze pewna doza goryczy.

Przybywszy do latarni, Silver uczy się podtrzymywania światła. Na tle rozbijających się o burty fal, wydm, klifów i wszechobecnej soli morskiej, rysuje się to, co od zawsze pełniło w kulturze szereg rozmaitych funkcji: opowieści. Tutaj również przybierają one formy najróżniejsze – wyjaśniają, odganiają samotność, są przekaźnikiem wartości, a nawet ratują życie. Dawno temu trafił w te okolice pewien człowiek, któremu zatonął statek, więc uwiązawszy się do rei, przez siedem dni i siedem nocy trwał na morzu i kiedy inni szli na dno, on przy życiu utrzymywał się dzięki temu, że jak szalony opowiadał sobie różne historie, w taki sposób, że koniec jednej zlewał mu się z początkiem drugiej.

Winterson sięga po stałe motywy literackie, symbole i nawiązania – zwłaszcza niezmienne w jej twórczości odniesienia biblijne – i tworzy za ich pomocą historię na poły magiczną. Tematami są dla niej zagadnienia takie jak upływ czasu, podwójna tożsamość, wykluczenie, mechanizacja świata, samotność. W zestawieniu z szerokim polem ilościowym cierpi jednak jakość; szkoda, że nie poszła ona o krok dalej w swojej powieści i nie dokonała pełniejszego opisu, jej książka bowiem znów zdaje się zbyt krótka, niepełna, niedokończona. Znów pozostawia wrażenie niedosytu.

Nie można mówić o tym, że Podtrzymywanie światła to pozycja przełomowa, nie jest nią ani w dorobku autorki, ani zapewne w literackich poszukiwaniach czytelnika. Mimo to czas z nią spędzony nie będzie czasem zmarnowanym. Warto przekonać się samemu, czy konsekwentnie stosowana przez Winterson narracja – niepowszednia i intymna, skierowana bardziej dla siebie niż innych – ma szansę spotkać się z pozytywnym odbiorem.

Wydawnictwo Rebis, 2005

poniedziałek, 8 października 2012

Dan Simmons, „Drood” – Tajemnica Charlesa Dickensa


Simmons w swojej najnowszej książce sięga po niewiadomą, jaka wiąże się z niedokończoną powieścią Charlesa Dickensa. Jego motywy mają jednak podłoże twardsze niż tylko otwarte zakończenie ostatniego dzieła sławnego na całym świcie pisarza. Dickens, twórca wybitny, człowiek o nietuzinkowej osobowości i równie interesującym życiu prywatnym, bez wątpienia sam w sobie stanowi znaczący materiał literacki. Istotnym bodźcem dla decyzji wydaje się również katastrofa kolejowa, jaką powieściopisarz przeżył 9 czerwca 1865, dokładnie pięć lat przed śmiercią. Wtedy to – zdaniem Simmonsa – Dickens miał spotkać indywiduum, które później stało się jego obsesją i najczarniejszym koszmarem jednocześnie.

Przebieg wydarzeń spisuje w formie pamiętnika bliski przyjaciel Dickensa, William Wilkie Collins, będący zarazem najważniejszym uczestnikiem osnutej wokół Drooda tajemnicy. Simmons obdarzył narratora swej powieści wyrazistym rysem psychologicznym, nieskrępowaną erudycją, a także pokładami ironii – nie zapominając o wachlarzu skłonności czy przywar, skądinąd całkiem rozległym – co w zespoleniu z talentem samego autora w zaowocowało zdumiewająco dobrze skreśloną opowieścią. Nie umniejszając postaci Wilkiego, wydarzenia rozwijają i toczą się tutaj same, hipnotyzująco przyciągając uwagę nawet najwybredniejszego czytelnika.

Simmonsa interesują bodaj wszystkie aspekty ówczesnej Anglii, czemu daje wyraz poprzez wierne portretowanie zwyczajów oraz mentalności mieszkańców angielskich środowisk – począwszy od stwardniałej wskutek konwenansów sfery dżentelmenów, a na życiu biedoty w ciemnych zaułkach Londynu kończąc. W istocie Drood to powieść mocno zanurzona w kontekście historycznym, garściami czerpiąca z biografii autentycznych postaci XIX wieku. Przewijające się gęsto daty oraz nazwiska przyjaciół, współpracowników czy służby dwojga pisarzy mają swoje udokumentowane źródła, zaś stylistyce w jakiej utrzymany został pamiętnik Wilkiego Collinsa trudno byłoby odmówić wiarygodności. Smaku tej historycznej dbałości dodają sceny, w których Dickens i Wilkie poruszają tematy swoich książek – bo czyż nie atrakcyjny jest pomysł, by przeczytać jak powstawały ich dzieła albo też co powieściopisarze o nich sądzą?

W tak skonstruowanej ramie narracyjnej oś fabularną stanowią oczywiście zmagania z zagadką Drooda – bohatera, zdaje się, tyleż intrygującego co niebezpiecznego. Sposób, w jaki Simmons przedstawia treści związane z tą postacią z pewnością wart jest uznania. Mamy tu bowiem na wskroś subiektywną relację pamiętnikarską Wilkiego, człowieka obdarzonego właściwą pisarzom fantazją. Dodajmy, Wilkiego uzależnionego od laudanum, następnie Wilkiego opiumisty. Co odczytać jako prawdę, co zaś złożyć na karby szwankującego umysłu? Kolejnym czynnikiem, za sprawą którego Simmons okrutnie oszukuje i drwi z czytelnika, jest Charles Dickens. Pan Niezrównany, jak zwykło się go nazywać, zwolennik teorii mesmeryzmu, nigdy nie wyzbył się dziecięcego upodobania do płatania figli. Wilkie wielokrotnie podaje w wątpliwość wiarygodność słów swego przyjaciela. Czyż to nie kolejna sztuczka, fortel wybitnego pisarza złaknionego rozrywki?

Nienagannie poprowadzone zostały zarówno wątki Drooda, jak i tematy poboczne, dotyczące życia narratora. Wilkiego Collinsa należy uznać za postać wykreowaną mistrzowsko w każdym detalu, co ma swoje odzwierciedlenie nie tylko w sposobie snucia narracji, dygresjach i przemyśleniach, ale również w wydarzeniach jakie następują. Do zobrazowań cmentarzy, katakumb, zadymionych palarni opium czy niebezpiecznych zakątków Londynu dołączają bowiem sytuacje związane z samym Collinsem – dopełniające obrazu grozy momenty, w których granice prawdziwości zaciera obłęd. Na podobnej płaszczyźnie – polemice umysłu z realnością – działa także drugi wyrażony tu zabieg: przenikanie się dzieła literackiego ze światem rzeczywistym.

Dan Simmons napisał powieść obszerną, usianą drobiazgami, płynącą głównie niespiesznym rytmem, a jednocześnie w narkotyczny sposób budzącą ciekawość i niepokój. Nikt, kogo interesuje nakreślony tu wariant ostatnich lat życia Charlesa Dickensa – Drooda i Dickensa, Dickensa i Drooda, choć wszak nie ich li tylko – nie powinien zwlekać z decyzją, czy sięgać po książkę. Ta historia nie mogłaby zostać opowiedziana lepiej.

Wydawnictwo Mag, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

czwartek, 4 października 2012

Michael Cunningham, „Godziny”


W Godzinach przedstawione zostają portrety trzech kobiet żyjących w różnych okresach XX wieku. Symbolicznym spoiwem łączącym te odrębne sobie światy jest książka – jedno z najpopularniejszych dzieł Virginii Woolf. Kolejne odniesienie do twórczości pisarki, tytuł powieści Cunninghama, przybliża drugi sens zestawienia historii kobiet: każda z bohaterek poszukuje swoich własnych godzin, chwil prawdziwych, nikomu nie oddanych. Każda z nich znalazła się w sytuacji w jakiś sposób więziennej. U każdej z wpojonymi zasadami walczy pragnienie szczęścia.

W 1923 roku mieszkająca na przedmieściach Londynu Virginia Woolf rozpoczyna pracę nad Panią Dalloway. Objawy zaburzeń psychicznych, które wcześniej zaprowadziły artystkę do szpitala psychiatrycznego, wciąż dają o sobie znać; natarczywe głosy dobywające się z mebli lub ścian, tuż za zasięgiem wzroku, następują w konsekwencji bólów głowy. Są niewyraźne, lecz pełne znaczeń, bez wątpienia męskie, obscenicznie stare. Dźwięczy w nich złość, są oskarżycielskie i przepojone rozczarowaniem. Bardziej przyjaciel niż mąż, Leonard Woolf, próbuje troszczyć się o zdrowie Virginii. Zaznaczony zostaje związek pisarki z siostrą, Vanessą Bell.

Panią Dalloway czyta Laura Brown, żona i matka zajmująca się domem. W ten ocalony dzień 1949 roku, cztery lata po wojnie, pani Brown planuje upiec tort urodzinowy dla swojego męża. Jest wszak przykładną gospodynią, szczęśliwą i spełnioną, z radością wyczekującą drugiego dziecka – albo taką pozoruje. Życie wypełnione rutynowymi czynnościami, wchodzeniem w rolę jakby na scenie w teatrze, zdaje się trudne, jeśli nie niemożliwe do przetrwania. Jak ma zachować się przy synku, czy dobrze wypowiada swoje kwestie? Virginia Woolf włożyła kamień do kieszeni płaszcza, weszła do wody i utopiła się. Laura nie pozwoli sobie na to, by zachorować. Pościeli łóżka, odkurzy, przygotuje urodzinową kolację. Nic nie będzie jej przeszkadzało.

Trzecia kobieta, Clarissa Vaugham, uosabia postać Pani Dalloway. Cunningham odnajduje istotne pierwiastki w książce Woolf i za ich pomocą tworzy swoją wersję opowieści: Clarissa urządza dziś przyjęcie i kupuje kwiaty. Stojąc na ulicy zastanawia się, czy widziała Meryl Streep, Susan Sarandon, czy Vanessę Redgrave. Żyjąc w mniej konserwatywnych czasach niż swój pierwowzór, może pozwolić sobie na związek z kobietą – od piętnastu lat mieszka z partnerką o imieniu Sally. Nawiązań do Pani Dalloway jest wiele więcej, a stanowią one nie tyle zabawę z klasyką, co wyniesienie motywów, jakie stworzyła Woolf, poza ramy realiów, w jakich zostały osadzone.

Nadrzędną płaszczyzną, za pomocą której należałoby spojrzeć na powieść, są zmagania kobiet; ich dramatyczny heroizm uwidoczniony w codziennych sytuacjach, stanowiący kontrast do powszechnie uwypuklanego bohaterstwa „męskiego” – czyli bohaterstwa namacalnego, uznawanego powszechnie (chciałoby się dodać: bo zostało ono narzucone z pozycji uprzywilejowanej) za oczywiste. To codzienne walki, które prowadzą one z samymi sobą, z czasami, w których przyszło im żyć, z obowiązującymi zasadami, w końcu z sytuacjami jakie zaistniały. Zdawałoby się, że kobiety te mają wszystko, o czym mogłyby marzyć. Jeden dzień wystarcza, by wyrazić, że nie żyją one dla siebie, godziny zostały im odebrane.

Cunningham opisuje domy, w których panuje spokój, decyzje uchodzące za błahe, a zadania pozornie nieskomplikowane, by wydobyć dysonans między sferą publiczną a intymną. Dzięki wniknięciu głęboko w umysły targanych namiętnościami bohaterek, wspaniale pokazuje złożoność i nieoczywistość, zarówno w nich samych, jak również w ich relacjach z otoczeniem. Są to obawy związane ze swoją tożsamością, świadomość nieuchronnego przemijania, usilne próby odnalezienia szczęścia albo wolności, wbrew chorobie, szaleństwu, nakazom. Narracja, jaką przy tym stosuje, przemawia niepokojem i nostalgią, ale równocześnie zawiera w sobie magnetyzujące pokłady energii.

Fascynacja Virginią Woolf rozciąga się u Cunninghama na tematykę powieści, zabiegi literackie, a także styl pisarski. Powiedzieć, że Godziny są pozycją obowiązkową dla tych, którzy podzielają zamiłowanie autora, byłoby jednak zupełnym niedopowiedzeniem. Ta znakomita powieść warta jest polecenia wszystkim szukającym dobrej lektury, bez względu na zainteresowania.

Wydawnictwo Rebis, 2011