niedziela, 6 lipca 2014

Jonas Gardell, „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Miłość” – Odkryć, wlać litr patosu, upamiętnić


Polski czytelnik przyzwyczajony jest raczej do campowych, komiczno-tragicznych opowieści o ciotowskim PRL-u, niż do reporterskich sprawozdań z sytuacji osób nieheteronormatywnych w latach 70. i 80. dwudziestego wieku. W dodatku do sprawozdań tak mocno zaangażowanych, jak proponuje to Jonas Gardell w pierwszej części trylogii o AIDS i dyskryminacji. Jego Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Miłość stanowi mieszankę literatury faktu z love story w amerykańskim stylu. Mieszanka to jednak nie wybuchowa, a tylko nastręczająca trudności – zwłaszcza nam, przyzwyczajonym do pisarstwa Michała Witkowskiego. Trudności te dotyczą odwiecznego problemu piszących o literaturze: jak mówić o książkach, które zawierają słuszne idee, ale pod wieloma względami dalekie są od doskonałości? Załóżmy, że warto mówić szczerze.