piątek, 7 września 2012

Daniel H. Wilson, „Robokalipsa”


Tematy apokalipsy, zbuntowanych maszyn i zagłady ludzkości, mimo że często eksploatowane, wciąż spotykają się z zainteresowaniem. Czyżby niedostatecznie wiele powiedziały produkcje takie jak Matrix czy Ja, robot? Przypuszczenie zdaje się potwierdzać rosnące zainteresowanie, jakim cieszy się ostatnio Robokalipsa Daniela H. Wilsona. Książka przedstawia świat, w którym prawa robotyki Asimova nie mają racji bytu (a przynajmniej autor nic o nich nie wspomina). Pewnego dnia owy brak uświadamia sobie Archos, robot o morderczych zapędach, upierający się, że czas gatunku ludzkiego dobiegł końca. Co ma miejsce później, przewidzieć nietrudno. W pewnym momencie łatwością staje się również dojście do wniosku, że to nieczęsto spotykany typ powieści – lepiej poczekać na film, niż otwierać książkę.

Robokalipsę otwiera prolog opisujący wydarzenia końcowe, rozgrywające się dwadzieścia minut po zakończeniu międzygatunkowej wojny. Największe zagrożenie zostało unicestwione, ludzkość pokonała Archosa, teraz wystarczy tylko rozprawić się z pozostałymi wrogo nastawionymi maszynami. Automatycznie nasuwa się pytanie – dlaczego? Może ono dotyczyć tego, z jakiej przyczyny doszło do kataklizmu, jednak ciekawsze wydaje się zrozumienie motywów kierujących autorem odzierającym lekturę z napięcia. Czytelnik dowiaduje się najważniejszego – że ludzkość zdołała przetrwać – pozostaje mu więc tylko zapoznać się ze szczegółami zmagań. Być może są one na tyle zajmujące, że wynik okaże się sprawą drugorzędną? Otóż nie, niestety nie są.

Następne rozdziały retrospektywnie wracają do początków epidemii, umożliwiając prześledzenie biegu wydarzeń od pierwszej rozmowy z Archosem do finalnej sytuacji przedstawionej w prologu. Narracja wykorzystuje przy tym wielogłos – relacje ukazane są z punktu widzenia kilku koronnych postaci znajdujących się w różnych częściach świata. Odnaleźć tu można kilka ciekawych motywów, ale niewiele ponad to. Żadna z historii nie zostaje pogłębiona na tyle, by móc zapałać sympatią do któregoś z głównych bohaterów. W konsekwencji losy biorących udział w starciu stają się dla nas obojętne. Tym samym tracimy kolejny punkt zaczepienia – bo jeśli nie obawa o wynik wojny, jeśli nie zainteresowanie poszczególnymi postaciami, to co innego? Również nie estetyka języka, gdyż ten jest prosty, unika opisów i bynajmniej nie zachwyca pejzażami zniszczenia.

Za atut książki uznać by można ukazanie różnorodności kultur. Pojawiają się tu surowi, homogeniczni Indianie z Oklahomy. Są też obeznani z techniką Japończycy charakteryzujący się jedyną w swoim rodzaju wrażliwością oraz dość powierzchownie nakreśleni mudżahedini z Afganistanu. Poza atrybutami związanymi z etniczną przynależnością, postaci niemal zupełnie się od siebie nie różnią. Wilson niewiele uwagi skupia na cechach jednostkowych, ograniczając psychologiczną stronę człowieka do pobieżnie zarysowanego minimum. Niektórzy bohaterowie wręcz zlewają się ze sobą i dopiero okoliczności dookreślają, z którym z nich czytelnik ma obecnie do czynienia. Nawet historia najbarwniejszego bohatera repertuaru, Japończyka Takeo Nomury, niejako podnoszącego poprzeczkę, po pewnym czasie sprowadzona zostaje do kiepsko przedstawionej walki mechów.

Wyraźnie daje się zauważyć, że Wilson starał się oddać przemiany zachodzące w ludziach podczas wojny. Brak dostatecznego fundamentu przejawiającego się pod postacią wyraźnie skonstruowanych osobowości oraz mało miejsca pozostawionego samemu procesowi przemian sprawiają, że efekt tego zabiegu przedstawia się mizernie. Zbuntowany dotąd nastolatek pragnie wynagrodzić społeczeństwu krzywdy i nagle zaczyna walczyć w obronie ludzkości. Mała okaleczona dziewczynka okazuje się lepiej przygotowanym i mocniejszym psychicznie żołnierzem niż niejeden weteran. Pewna część robotów naraz zyskuje (samo)świadomość. Każda z podobnych sytuacji szyta jest wyjątkowo grubymi nićmi i absolutnie nie przekonuje.

Robokalipsa usiana jest górnolotnymi stwierdzeniami o ludzkości, człowieczeństwie, walce i przetrwaniu. Na marginesach przewijają się informacje dotyczące ocalenia tysięcy istnień, wkładu pojedynczych osób w sprawę całego świata. Niestety, na tym dramatyzm się kończy, a rozpoczyna pełna niedociągnięć linia fabularna, czyli klisze z konkretnymi wydarzeniami, w jakich biorą udział niemalże anonimowi bohaterowie. W swojej obecnej postaci uboga i niewnosząca nic nowego książka mogłaby okazać się niezłym podkładem dla ekranizacji, ale z pewnością nie pełnym utworem, za jaki się podaje. Dla wymagającego czytelnika będzie więc ona niczym więcej jak tylko łatwo przyswajalną papką dla mas, w żaden sposób nie pretendującą do miana dobrej prozy.

Wydawnictwo Znak, 2011

5 komentarzy:

  1. Spodziewałam się czegoś więcej. Nawet dużo więcej biorąc pod uwagę oceny na lc. Nigdy jeszcze nie zetknęłam się z książką przypuszczalnie gorszą od adaptacji, widać czeka mnie nowe doświadczenie. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Całkowicie zgadzam się z Twoją recenzją. Kolejna książka, której fenomenu i absurdalnie wysokich ocen ni w ząb nie pojmuję. Przedziwne zjawisko...

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda, bo już kupiłem, na szczęście za niewielkie pieniądze. Mimo wszystko przeczytam i postaram się podejść do lektury neutralnie, ponieważ trzeba wyrobić sobie swoje własne zdanie. A nuż ocena z lc będzie mi bliższa.

    OdpowiedzUsuń
  4. chyba podziękuję za tę ksiązkę;)

    OdpowiedzUsuń
  5. W tym momencie wyobrażam sobie scenariusz taniego crossovera Ben10 i Transformers zrealizowanego przez CN w konwencji live action..

    OdpowiedzUsuń