czwartek, 21 czerwca 2012

Caitlin Kittredge, „Żelazny cierń” – Między obłędem a magią


Lovecraft to miasto, w którym działa siedemnaście zakładów dla obłąkanych. Wyludnione, oświetlane eterowymi latarniami uliczki niezmiennie spowija ciężka mgła. Do uszu nielicznych przechodniów wtłacza się szmer tysięcy trybów mechanicznego serca Maszyny, konstrukcji obdarzającej Lovecraft parą i życiem. Nieuważni, zapuszczający się w ciemne zaułki, spotkać mogą istoty zarażone nekrowirusem. Tego zaś nie pragnąłby nikt trzymający się zdrowych zmysłów. Porządku – tak jak przystało na antyutopię – strzegą nieznający litości stróże zwani Nadzorcami. Wykreowany przez Kittredge świat każe się przy tym zastanowić, kto tak naprawdę popadł w szaleństwo. Zamknięci w szpitalach? Heretycy? Lekarze?

Główną bohaterką i zarazem narratorką powieści uczyniono Aoife Grayson, piętnastoletnią uczennicę Szkoły Maszyn. Matką dziewczyny jest kobieta, która na przestrzeni lat odwiedziła niemal wszystkie zakłady zamknięte w okolicy. Ojca Aoife nigdy nie poznała. Ciemnymi barwami pomalowano życie nastolatki, zaś okres tuż przed szesnastymi urodzinami szczególnie napawa lękiem. Na Aoife ciąży bowiem przekleństwo złej krwi wywołujące u wszystkich z rodu niechybne szaleństwo. Żeby tego było mało, pewnego dnia dostaje ona list z wołaniem o pomoc zaginionego brata. Tak rozpoczyna się osnuta tajemnicą i knowaniem przygoda mająca wywrócić jej dotychczasowe wyobrażenie o świecie.

Żelazny cierń jest książką adresowaną do młodzieży i Kittredge w żaden sposób nie stara się temu zaprzeczyć. Bohaterami w większości są ludzie młodzi, a Aoife to dziewczyna rozgarnięta i autoironiczna, aczkolwiek kierującą się tak samo rozumem, jak emocjami. Szczęśliwie, opowiadana przez nią historia nie razi infantylnością. Nawet nieodzowny dla tego typu powieści wątek miłosny – choć od początku przewidywalny – wkomponowuje się w akcję bez większych zgrzytów. Narracja prowadzona jest sprawnie, ładnym i sugestywnym językiem, dobrze oddającym duszną, przytłaczającą atmosferę steampunkowej technologii oraz gotycko-onirycznych realiów wykradającego się z zakamarków obłędu.

Nazwy takie jak „Wielcy Przedwieczni” nie pojawiają się w książce przypadkowo. Tło powieści nawiązuje do mitologii Cthulhu, zaś owiane złowieszczą atmosferą sekrety przywodzą na myśl tajemnice, z którymi stykali się bohaterowie Lovecrafta. Nie są to jednak składniki pierwszoplanowe, co więcej, w równym stopniu Kittredge posiłkuje się motywami zaczerpniętymi ze steampunku czy fantasy. Choć początek lektury sugeruje, że książce bliżej do realizmu, rozwinięcie odziera ze złudzeń i równocześnie z nadziei na nowatorskie podejście do tematu. Na plan pierwszy wysuwają się wówczas magia, ratowanie światów oraz fantastyczne istoty tylko odrobinę podrasowane, by spełniać nałożone wcześniej wymogi. Wprawdzie owo posunięcie nie chwieje spójnością konstrukcji, to jednak porzuca wrażenie zaszczucia i ponurego surrealizmu na rzecz typowej przygody z niezwykłymi mocami. Rozwiązanie to nieco rozczarowujące.

Trudno byłoby mówić o tym, że Żelazny cierń wniósł nowe elementy do podgatunków fantastyki, jakie sobą reprezentuje. Kittredge spaja ze sobą części znane, a uruchomiony mechanizm działa całkiem poprawnie i prezentuje się niezgorzej. Nie ima się przy tym wad – bohaterowie przedstawiają wyłącznie wymagany poziom, a naiwne i przesadnie pozytywne aspekty straszą przy zdarzeniach wieńczących. Zarazem przykuwające uwagę zagadki, zamknięte w nieprzeciętnej oprawie, decyzje podejmowane przez Aoife oraz silna wola, jaka kiełkuje w dziewczynie pomimo nieopuszczającej jej niepewności, powinny trafić w gusta młodszych czytelników oraz entuzjastów lekkiej, a przyjemnej lektury.

Wydawnictwo Jaguar, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

4 komentarze:

  1. Strasznie długo trzeba czekać na Twoje recenzje od LC, Ewo. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta książka niemal do mnie krzyczała dzisiaj w Empiku. ;D Przeczytałam już mnóstwo i pozytywnych, i tych wyśrodkowanych opinii, ale mimo wszystko chętnie bym przeczytała. Bardzo lubię opowieści z tajemnicą w tle i książki z ciekawą, wciągającą fabułą.;) Tym bardziej, że z autorką nie miałam wcześniej do czynienia.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja tak ostatnio rozmyślałam sobie o kwestii dość płynnej granicy między literaturą dla czytelnika młodocianego a "pełnowartościową". Gdzie się kończy młodzieżówka, a gdzie zaczyna książka dla dorosłych? I czy określenie "dla młodzieży" usprawiedliwia okrojenie fabuły z niewygodnych i trudnych mielizn? A może jest tylko wygodną furtką, pozwalającą na uproszczenia i naiwności?... Zdarzyło mi się czytać pozycje, które oceniłam wysoko po zastosowaniu "filtra młodocianego", bez niego pewnie by się nie obroniły.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raz już wdałam się w podobną blogową dyskusję; to niewyczerpany temat. O ile granica między literaturą dla młodzieży a dorosłego wydaje mi się dość prosta do zdefiniowania (choć do tej pory nie wiem, czy „Ruda Sfora” miała być dla młodszych w zamyśle… czy wyszło niezamierzenie) to sprawa okrojenia młodzieżówek z trudniejszej fabuły… Weźmy na przykład książki dla dzieci – czy mają wymagającą fabułę? A mimo tego sprawiają dzieciakom frajdę i mogą wiele wnieść. Na takiej skali młodzieżówki stoją oczywiście wyżej, dlatego wytykam podobne błędy, aczkolwiek nie jest to dla mnie aż tak ważny wyznacznik, jak przy powieściach dla dorosłych, zwłaszcza jeśli dana pozycja broni się pod innymi względami. Wychodzę przy tym z założenia, że owszem, młodzieżówki są prostsze, wymagają mniej wysiłku, to jest ich cecha, z jednej strony negatywna, a z drugiej przeciwnie, bo pokazuje młodszym, że książki mogą być przyjemne i że można sięgać po coś lekkiego, innego niż tylko obligatoryjne lektury. Optymistycznie liczę też na to, że taki dzieciak, jeśli mu się spodoba, w końcu sięgnie dalej.

      Usuń