poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Jonathan Carroll, „Kraina Chichów”


Niezwykła, magiczna, osnuta tajemnicą, dla wrażliwych, zawierająca elementy grozy i humoru. To najczęściej pojawiające się opisy Krainy Chichów. Nie jest niczym niezwykłym usłyszeć pochlebne opinie czy nawet peany na cześć tej książki, jak również całej prozy Jonathana Carrolla. Wielką popularność w Polsce zdobył on niedługo po tym, kiedy odrzucony przed wydawców ze względu na przemieszanie gatunkowe Krainy Chichów został poparty przez Stanisława Lema. Jestem pewna, że spotka się to z zaskoczeniem, lecz ja uprzedzeń do fantastyki nie żywię. Mimo to moje obcowanie z literackim debiutem Carrolla przebiegało bez większych zachwytów.

Historię niestrudzonego dążenia do prawdy opowiada trzydziestojednoletni Tomasz Abbey, nauczyciel języka angielskiego i syn skryty w cieniu swojego ojca – powszechnie uwielbianego aktora filmowego. Balansując między fascynacją a obłędem, pewnego dnia postanawia on spełnić największe marzenie – stworzyć biografię swojego mistrza, wybitnego autora bajek dla dzieci. Splot okoliczności sprawia, że Tomasz zyskuje sobie sprzymierzeńca w zadaniu. W miarę upływu czasu okazuje się, że dziwactwa tych dwojga, nawet zebrane razem, są niczym w porównaniu z kuriozum jakie towarzyszy postaci mistrza, Marshalla France. To z nim zresztą będą musieli się oni zmierzyć.

Zawiązanie fabuły stawia niebagatelne obietnice. Narracja Tomasza Abbeya, prowadzona niespiesznym, miarowym torem – sennym jak samo miasteczko, w którym żył Marshall France – ma w sobie magnetyzującą siłę. Skrupulatna, szczegółowa i wyzuta z emocji, przywodzi na myśl sprawozdanie albo styl jakim posługiwał się Robert Holdstock w Lesie ożywionego mitu. W tej wyciszonej atmosferze każda gwałtowniejsza reakcja i każdy niuans zachowania bohaterów, momentalnie zbiera burzowe chmury. Warto zwrócić uwagę na precyzję używanych przez autora słów – dzięki tej technice narracyjnej emocje takie jak wściekłość zdają się dochodzić do odbiorcy innymi kanalikami. Carroll unika bowiem tanich, efekciarskich zagrań, potęguje napięcie w bardziej subtelny sposób. Nieustannie oczekuje się na wybuch, który jednak nie następuje.


Mimo że na przednią szybę zaczęły padać krople deszczu wielkości szklanych kulek do gry, do ostatniej chwili czekałem w włączeniem wycieraczek. Przez otwarte boczne okno czułem, jak zamiera letni upał, a powietrze staje się ciężkie. Wyobraziłem sobie małą Saxony Gardner siedzącą sztywno w szpitalnym łóżku, z dziecinnymi nóżkami obandażowanymi od góry do dołu. Był to obrazek tak smutny i wzruszający, że aż się uśmiechnąłem. Gdybym ja miał takie dziecko, kupiłbym mu całą masę zabawek i książek, żeby się pod nimi udusiło.

Pierwszoosobowa narracja potrafi zdziałać cuda. Zwłaszcza jeśli autor umiejętnie ją wykorzysta, a głównego bohatera uczyni osobą intrygującą. Przez jedną trzecią książki wydaje się, że Carroll tak właśnie postąpił. Później nadzieje się rozwiewają. Opowieść zaczyna tracić rozpęd i potencjał, wkrada się do niej nuda, zastój i dłużyzny. Mała część tego, co miało powodować niepokój, spełnia swoje zadanie, a niektóre rozwiązania wręcz dziwią niesmacznym popadaniem w banał. Między innymi rzecz o sławetnych bulterierach. Całość wygląda tak, jakby autor dokładnie opracował początek, a resztę powierzył szczęściu, talentowi czy też czemuś zbliżonemu. Można wysunąć również przypuszczenie, czy Carroll nie przesadził z oszczędnością powszechnie wykorzystywanych chwytów literackich. Bowiem Tomasz Abbey po pewnym czasie okazuje się bohaterem, który nie tylko pozbawiony jest cech interesujących, ale również takich, dzięki którym można by go było polubić. To postać absolutnie antypatyczna.

Tak jak wielu bohaterów Stephena Kinga – ukazującego niechlubną naturę człowieka z pełną świadomością – Tomasz Abbey charakteryzuje się skrajnym egoizmem. Uosabia obraz bezpodstawnie zadufanego w sobie, niecierpiącego połowy rzeczy na świecie, małostkowego i w gruncie rzeczy żałosnego chłopca. Sfrustrowany i niemający do siebie dystansu – co uzasadnione zostało skryciem w cieniu sławnego ojca – z powodzeniem mógłby startować w plebiscycie najbardziej irytujących bohaterów literackich. Cierpki humor, którym początkowo dysponował, w pewnym momencie przeradza się w manifestację zgorzknienia. Niezdecydowany i potwierdzający dominację fizycznej – by nie powiedzieć zwierzęcej – strony człowieka nad emocjonalną, nie posiada cech pozytywnych, chociażby nikłej ich namiastki, dzięki której chciałoby się zgłębiać jego historię. Zdarza się często, że pragniemy poznać losy postaci złej, negatywnej, w dużym stopniu ułomnej. Ba, nawet jej kibicujemy. Do tego jednak potrzebny jest bodziec, który zapoczątkuje zainteresowanie. Tutaj takiego nie znalazłam, przez co historia, która już sama w sobie słabła, poczęła wywierać negatywne wrażenie. Nie pomaga nawet świadomość, że miało być realistycznie, bowiem ów realizm został skarykaturyzowany.

Powieść oprócz oferowania magii, tajemnicy i niepokoju miała być swego rodzaju studium pracy pisarskiej. W tym względzie trudno o zastrzeżenia; główna linia fabularna dotyczy zbierania materiałów do biografii Marshalla France oraz odkrywania, jak przebiegał u niego proces twórczy. Wariacja na tym obszarze może przynieść satysfakcję, ponieważ pomysł wprowadzenia magicznego elementu – chociaż obecnie znany fantastom – w czasach powstawania książki zapewne pretendował do miana nietuzinkowego. Jednak kamień węgielny, na jakim zasadza się fabuła, można podważyć na wiele różnych sposobów. Dzieje się tak dlatego, że kiedy w grę wchodzi operowanie atrybutami boga, szerokie możliwości wykluczają popełnianie trywialnych błędów. Oferują natomiast wiele ścieżek rozwiązań. Można zatem odnieść wrażenie niejakiego naciągania pewnych faktów na zasadzie: podstawa musi wyglądać w ten sposób, aby mogły wyrosnąć na niej późniejsze straszne zdarzenia. To niewątpliwie szczegół, ale przecież mówimy o dobrym pisarstwie, które naciągania powinno się wystrzegać.

Chwiejną już sytuację na dobre pogarsza zakończenie. O ile przez większą czas lektury – dobry początek i słaby ciąg dalszy – Carroll usilnie stara się nie korzystać z błahych czy pospolitych środków, epilog prezentuje sobą coś zgoła odwrotnego. Zastosowany zabieg, często wykorzystywany przy miniaturach w celu zaskoczenia czytelnika, nijak nie pasuje do reszty i pozostawia po sobie niesmak. Wszystko to razem skutkuje nieporządkiem – do jakiego rodzaju pisarstwa należy zaklasyfikować powieść? Ani nie do poważnego, ani rozrywkowego z przymrużeniem oka, może więc po prostu do chaotycznego debiutu. Żeby rozwiać wątpliwości, daleka jestem od stwierdzeń, że to książka zła. Ona jest jedynie rozczarowująca.

Wydawnictwo Rebis, 2004

11 komentarzy:

  1. To dziwne uczucie, kiedy wszyscy chwalą, a Ty ganisz...

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety, nie dla mnie, mimo poparcia samego Lema.;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Książkę czytałem tak dawno temu, że trudno mi się do niej i do powyższej recenzji ustosunkować...

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja w ogóle za Carollem nie przepadam, a "Krainę chichów" zaczynałam wieki już temu, i z tego, co pamiętam, chyba nie przebrnęłam do końca.

    OdpowiedzUsuń
  5. Na szczęście przygodę z Carrollem zaczynałam od "Kości Księżyca", nie mając świadomości, iż to "Kraina Chichów" jest jego najpopularniejszym dziełem.

    Czy "Kraina" zawiodła moje oczekiwania? Po kilku latach od pierwszego czytania ciężko mi to stwierdzić jednoznacznie, jednak nie było aż tak źle jak w Twoim przypadku. Była inna niż "Kości",inna niż czytane w tamtym okresie opowiadania, ale pozostawiła we mnie ten niepokój, charakterystyczny dla realizmu magicznego.

    Czy Carroll by mi się dzisiaj spodobał w takiej formie, jaką reprezentował w "Krainie"? Nie wiem. Wiem jednak, że te 7-8 lat temu jego twórczość mnie oczarowała, i by magii owej nie niszczyć nie wracam do znanych już mi powieści.

    Za to z pewnością nie wczułam się w najnowszy zbiór opowiadań, o czym wspomniałam niedawno w Kronikach http://adanbareth.blogspot.com/2012/08/jonathan-carroll-kobieta-ktora-wysza-za.html :)

    Pozdrawiam i życzę kolejnej, bardziej udanej przygody z Jonathanem. I polecam "Kości Księżyca", aczkolwiek pamiętaj,że polecenie to jest czysto subiektywne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie ileś tam lat wstecz mój odbiór książki też byłby inny; całkiem możliwe, że na jej korzyść. A "Kości Księżyca" będę miała na uwadze.

      Usuń
  6. ja nie rozumiem zachwytów nad Carollem. Czytałam z 12 lat temu Kraine Chichów bo moja ówczesna współlokatorka była fanką no rozczarowałam się strasznie. Pamiętam uczucie ze zostałam naciągnięta, zrobiona w balona, perfidnie oszukana. W moim odczuciu tam wszystko było szyte grubymi nićmi, naciągane strasznie,nieprzekonujące. Drugi raz takie uczucie miałam przy Głupcy umierają Puzo. Tez pełno obietnic a książkę odebrałam jako cienką, i to bardzo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie spotkałam się wcześniej z taką opinią, ale cieszę się, że nie jestem jedyna, która tak sądzi.

      Usuń
  7. Hm, ja "Krainą Chichów" też się nieco rozczarowałam. Spodziewałam się niewiadomoczego, jakiś cudów na kiju i fajerwerków, ale tego nie dostałam. Jak piszesz, początek świetny, odmalowanie postaci z miasteczka również, kilka niezwykłych pomysłów też się znalazło, ale suma tych elementów jakoś nie zachwyca. Chociaż czyta się niezgorzej.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja z kolei byłem zachwycony. I na dobrą sprawę wciąż jestem. "Kraina" to jedna z najlepszych książek, jakie czytałem. Czaruje w niej wszystko. Rewelacyjna atmosfera - delikatna baśniowość + subtelne zagrożenie. Zajmująca historia, pełnokrwiści bohaterowie. Także zakończenie jest bardzo dobre.
    Praktycznie ideał!
    Moja ocena by oscylowała w okolicach 9-10/10

    OdpowiedzUsuń