środa, 10 kwietnia 2013

Jack Kerouac, „W drodze”


Chociaż w Polsce stosunkowo mało znany – co wiąże się z panującym wówczas ustrojem politycznym i cenzurą – powstały w latach 50. w Stanach Zjednoczonych ruch beatników stanowi jeden z ważniejszych amerykańskich manifestów kontrkultury. O ponad dekadę poprzedziwszy rewolucję hippisowską, Beat Generation odrzuciło propagowany powszechnie konsumpcjonistyczny styl życia bogacącej się klasy średniej na rzecz indywidualizmu, anarchizmu i daleko posuniętej swobody, zarówno obyczajowej, jak i literackiej. W drodze Jacka Kerouaca, nazywane niekiedy Biblią beatników, skupia się głównie na aspekcie podróży. To chaotyczne zrywy bohaterów, upajanie się przemierzaniem wielkich połaci terenu, życie bez zobowiązań i bez uznawania narzucanych społecznie reguł.

Jak sam twierdził, Kerouac pisał swoją najważniejszą powieść w sześć tygodni, w amfetaminowym transie, na posklejanej rolce papieru. Pisał o swoich własnych doświadczeniach – podróżach z jednego wybrzeża Ameryki na drugie, głównie w towarzystwie fascynującego go Neala Cassady’ego. Przed pierwszym wydaniem książki w 1957 roku imiona bohaterów zostały zmienione: Kerouac stał się Salem Paradise, Cassady – Deadem Moriarty. Galerię postaci dopełniają inni znani przedstawiciele beatu, Allen Ginsberg i William S. Burroughs. Ale mimo wspólnych wartości i kreowania podobnego stylu życia, trudno byłoby mówić o tym, że ludzie ci zostali złączeni więzami przyjaźni – a przynajmniej nie w rozumieniu kogoś, kto pozostaje na zewnątrz ruchu. Wydaje się, że ideologia podążania za wolnością i własnymi pragnieniami – albo, mówiąc ogólniej, nacisk położony na indywidualizm – łączyły i rozdzielały bohaterów. Wprawdzie Sal przemierza z Deanem setki kilometrów, ale w momencie, w którym go potrzebuje, nie ma co liczyć na pomoc.

„Brudne ubranie robocze pasowało do niego tak świetnie, że lepszego nie skroiłby sam mistrz krawiecki, bo na takie ubranie trzeba sobie zasłużyć u Krawca Natury, który kroi z Radości Życia, jaką miał Dean w swoich uniesieniach”. W ten sposób rozpoczyna się życie w drodze narratora – od oczarowania swoim późniejszym kompanem, tak samo nieprzewidywalnym, co ponoć inteligentnym i błyskotliwym. Odnośnie do atutów Deana, można Salowi zawierzyć bądź nie, trudno natomiast przekonać się o tym samemu, ponieważ opisy poświęcone jego osobie uwydatniają raczej szaleństwo niż faktyczny geniusz. Chociaż być może od jednego do drugiego wcale nie jest daleko. Podobnymi kryteriami zdaje się kierować Kerouac: „dla mnie prawdziwymi ludźmi są szaleńcy ogarnięci szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnący wszystkiego naraz, ci, co nigdy nie ziewają, nie plotą banałów ale płoną, płoną, płoną jak bajeczne ręce eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd (…)”.

Cały ten chaos poszukiwania radości i uniesień w dużym stopniu przekłada się na sposób prowadzenia narracji. Nurt „spontanicznej prozy” rwie, długie zdania prowadzą przez wciąż zmieniający się krajobraz. To plątanina twarzy, losów, wydarzeń, myśli. Pojawiają się nowi autostopowicze, trampy, hipsterzy, postój na farmie, później imprezy przy dźwiękach bopu. Litry alkoholu, trawa, seks, powrót od trzeciej żony do drugiej. Napięcie stopniowo rośnie, ale po pewnym czasie okazuje się, że wcale nie ma ujścia. Dean, Święty Błazen, powtarza często frazę: „wiemy przecież, co to czas”. Pytanie tylko, czy wiedzą czytelnicy, przeznaczając go na lekturę. Jest w tej książce duch Beat Generation, jest ekstatyczna radość czystego istnienia, uganianie się za wyzwoleniem, zmęczenie, rozczarowanie, jest uwielbienie dla świata. Łatwo uwierzyć w zamysł beatników, można także dać się mu porwać (przy czym to ostatnie powinno wyzwolić chęć przeżywania, zamiast czytania). To wszystko elementy, dla których warto się z książką zapoznać. A jednak, mimo całego szacunku dla wartości poznawczej, obcowanie z lekturą może zacząć męczyć już na półmetku. Trudno także pozbyć się wrażenia, że gdyby treść powieści bardziej skondensować, siła przekazu uległaby intensyfikacji.

„Sal, musimy przeć naprzód i nie przystawać, dopóki tam nie dojdziemy” – ekscytuje się Dean. Zapytany o to, dokąd idą, odpowiada: „Nie wiem, ale musimy iść”. I o tym jest ta książka.

W.A.B., 2012

2 komentarze:

  1. Widzę, że coraz bardziej odchodzisz od fantastyki... Kerouaca kiedyś zaliczyłam jednym ciągiem z innymi amerykańskimi pisarzami, na fali krótkiej, ale intensywej fascynacji. Nie zostałam w tych klimatach, ale od czasu do czasu lubię sobie zaaplikować coś mocnego zza Wielkiej Wody.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem dość mocno zakorzeniona w konserwatywnym stylu życia i do takich wędrowniczych ruchów podchodzę, jak pies do jeża. Kerouac jest już klasykiem i pewnie kiedyś się z nim zmierzę :)

    OdpowiedzUsuń