niedziela, 10 marca 2013

Andre Norton, „Świat Czarownic” – Powrót do korzeni


Alice Mary Norton, przez wielu nazywana Matką Fantastyki, to autorka ponad stu książek osadzonych w różnych ramach gatunkowych. W jej dorobku znajdują się zarówno powieści dla dzieci, detektywistyczne i przygodowe, jak również science fiction czy fantasy. Do ostatniego wymienionego nurtu wlicza się najbardziej znaną serię pisarki pt. Świat Czarownic. Omawiany tu pierwszy tom cyklu swoją premierę miał w 1963 roku (w Polsce wydanie książkowe pojawiło się dopiero w 1990). Wraz ze sto pierwszą rocznicą urodzin Norton polscy czytelnicy otrzymali możliwość przypomnienia sobie o klasyce gatunku – powieść doczekała się wznowienia.

Świat Czarownic wykorzystuje chwytliwy niegdyś w fantastyce motyw współistnienia wielu wymiarów oraz możliwości przemieszczania się między nimi. Simon Tregarth, główny bohater książki, kiedyś podpułkownik, a obecnie uwikłany w sprawy kryminalne zbieg, otrzymuje ofertę dożywotniego ukrycia się przed ścigającymi. Możliwość taka zostaje zgrabnie wyjaśniona: (…) kto jest w stanie oddzielić prawdę od fałszu? Każde słowo docierające do nas z przeszłości zniekształcone jest przez wiedzę, uprzedzenia, a nawet samopoczucie historyka, który zapisał je dla potomności. (…) Historię tworzą i zapisują ludzie, toteż pełna jest ona pomyłek tak charakterystycznych dla naszego gatunku. Wszystkie legendy zawierają okruch prawdy, a oficjalna historia – wiele kłamstw. Bazując więc na legendzie, Norton wysyła Simona do innej rzeczywistości. Tam zaś czekają na szczęśliwca podstawowe atrybuty fantasy: magia i miecz, ale też zupełnie inny porządek społeczny.

Według feministycznej dziesięciostopniowej skali Diany Martin Świat Czarownic plasuje się na najniższym poziomie: kobiety umiarkowanymi sposobami uwalniają się od bycia ofiarami „pierwszej” płci. Lektura książki potwierdza słuszność takiego przyporządkowania. Bo chociaż w świecie realnym na temat istnienia matriarchatu można się co najwyżej spierać, w uniwersum Norton ustrój taki panuje w Estcarpie, kraju czarownic, i ma się całkiem dobrze. Wyłącznie kobiety obdarzone są tam zdolnościami magicznymi, one też sprawują władzę państwową. Pierwiastek emancypacyjny jest jednak niejako wygładzony, a to za sprawą kilku czynników. Z ubogiej ilości dostępnych w książce informacji wywnioskować można, że w obrębie Estcarpu nie kwestionuje się matriarchalnego porządku, nie ma zatem powodów do walki. Ponadto władza w rękach kobiet nie jest ani nieprzychylna wobec mężczyzn, ani wszechwładna. Do pewnego stopnia zachowany zostaje też podział na tradycyjne role płciowe, czego najlepszym przykładem groteskowa rozmowa między władczynią a kapitanem. Na sugestię zarządzenia wyprawy, czarownica odpowiada: Jak uważasz, kapitanie, to ty sprawujesz pieczę nad wojskiem. Jakkolwiek nie komentować owej stonowanej kontestacji patriarchatu, książka Norton utrzymuje, że Estcarp to kraina szczęścia. Zagrożenie natomiast docierać ma z zewnątrz.

Zaproponowane przez Norton rozwiązania fabularne nie będą dla czytelnika fantastyki nowością. Wiele z tego, o czym przeczytać można na kartach Świata Czarownic, obrosło schematem, skwapliwie wykorzystywane przez kolejne pokolenia fantastów. Nie trzeba sięgać ku twórcom takim jak Roger Zelazny, by odnaleźć tę prawidłowość. Nawet publikacje z ostatniego dziesięciolecia – między innymi Pan Lodowego Ogrodu Grzędowicza czy Trylogia Nocnego Anioła Weeksa – mają w sobie echa motywów z powieści amerykańskiej pisarki. Wystarczy wspomnieć o wątku wprowadzania techniki do świata quasi-średniowiecznego albo o produkcji (nie)ludzkich maszyn bojowych. W tym sensie sięgnięcie po klasykę okupione może być przeświadczeniem, że już wcześniej się z tym (prawdopodobnie kilkakrotnie) spotkało. Niestety, na niekorzyść Świata Czarownic przemawia fakt, że w przeciwieństwie do wielu powieści czepiących ze źródeł, Świat… jest prostą historią opowiedzianą przy użyciu niewyrafinowanych środków.

Linię fabularną w skali makro napędzają tu kwestie polityczne Estcarpu oraz kilku przyległych królestw, w skali mikro – podróże z jednego miejsca w drugie. Bohaterowie gnani koniecznością lub z wyniku przypadku zmuszeni są odhaczać kolejne miejsca na mapie, niby to uczestnicy gry fabularnej. W ten sposób przychodzi im w udziale zlokalizować truchło pradawnego bóstwa, a następnie, po wygłoszeniu proklamacji, otrzymać artefaktyczny topór. Po oddaniu nagrody, ciało boga natychmiast obraca się w proch (sic!). W szeregu mniej lub bardziej intrygujących przygód najjaśniejszy punkt stanowi Przygoda w Verlaine – jedyny poza samym początkiem fragment, w którym wszystkie elementy dobrze ze sobą współgrają, budząc ochotę na więcej. W innych z kolei momentach nacisk położony zostaje głównie na wartkie tempo akcji, tym samym zaniedbując szczegóły i uniemożliwiając dokładniejsze przyjrzenie się sylwetkom bohaterów. W efekcie tego ostatniego Simon Tregarth zaczyna reprezentować sobą człowieka pozbawionego charakteru – staje się postacią niepełnowymiarową, nośnikiem kilku najwyżej cech, pretekstem dla prowadzenia fabuły. Lepiej od niego wypadają postaci kobiece, lecz mimo feministycznego zabarwienia książki, przez większą jej część czytelnik towarzyszy właśnie Tregarthowi.

Z jednej strony lektura Świata Czarownic nie należy do wyrafinowanych rozrywek, z drugiej natomiast obcowanie z książką również nie ciąży, a wręcz przeciwnie, pozwala na szybkie i bezproblemowe dotarcie do mety. Jest to więc dobry wybór dla tych, którzy chcieliby poznać korzenie gatunku, jednocześnie nie przedzierając się przez toporne, wielotomowe sagi.

Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2013
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

5 komentarzy:

  1. A masz może coś więcej o skali Martin? Ja o niej czytałam u Sapkowskiego, ale on pisał o niej zupełnie innymi słowy, więc mniemam, że masz inne źródła. Podzielisz się?:)

    Hm, spostrzeżenia po lekturze mamy bardzo podobne, ale ogólne wrażenie jednak mam lepsze. Znaczy, zdaję sobie sprawę, że to dziełko łatwe, lekkie i przyjemne i może być rozczarowujące, ale jednocześnie próbę czasu (i tłumaczenia) zniosło dużo lepiej, niż Xanth. Mnie się podoba i chcę więcej.:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mogłabyś zajrzeć do spamołapu, czy czasem mojego komcia nie zjadł? Bo był, a nie ma.:(

    OdpowiedzUsuń
  3. Z "Czarownicami" poznałam się lata całe temu w wieku szczenięcym, zaś moje wspomnienia są dość pozytywne, choć nie odebrałam tej książki jako dzieła wiekopomnego, które by mną wstrząsnęło (jak na przykład niemal wszystko, co napisała Le Guin). Widząc wznowienie nawet przez moment bawiłam się myślą, żeby odświeżyć sobie tę opowieść, ale doświadczenie mi mówi, że takie eksperymenty rzadko kończą się pomyślnie, zaś "odświeżone" dzieło zostaje raczej odarte z szatki iluzji i dobrych wspomnień...

    OdpowiedzUsuń
  4. Moreni, komcia odratowałam. Co zaś tyczy się skali, ja kojarzę ją chyba z jakichś anglojęzycznych stron, nie jestem w stanie teraz podać, gdzie to było dokładnie. Na potrzeby tekstu przypomniałam ją sobie tutaj: http://www.nvcc.edu/home/ataormina/beyond/subjects/sftopics/feminism.html - ale jak widzisz, to jest bardzo okrojona wersja, Sapkowski chyba mówił o tym więcej. Przy okazji przypominania sobie tematu, bardzo mnie naszła ochota na sięgnięcie po Rachel Pollack, będę musiała rozejrzeć się niedługo po bibliotece. ^^ A jeśli chodzi o Xanth, to ja doskonale zdaję sobie sprawę, że nie mam po co poznawać i pewnie jeszcze się irytować przy okazji. :)

    Agnieszka, wiem o czym mówisz, tak to już chyba bywa z tymi dziełkami czasów młodości. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Fakt, Sapkowski trochę bardziej rozwinął, ale i tak dziękuję.:) Mnie też niedawno naszła ochota na Pollack, już nawet "Matka chrzestna noc" leży i czeka na swoją kolej.;) A na Xanth Cię nawet nie namawiam, nie chcę nadwyrężać Twojej tolerancji na... hm, kiepską prezentację kobiet.;) Choć najbardziej bolał mnie trzeci tom, zobaczymy, czy w czwartym będzie lepiej.;)

    OdpowiedzUsuń