sobota, 2 lutego 2013

Truman Capote, „Śniadanie u Tiffany’ego”


Zbiór wydawnictwa Albatros z 2010 roku oferuje, tak jak miało to miejsce w pierwszej anglojęzycznej edycji, nowelę Śniadanie u Tiffany’ego i trzy opowiadania. Chociaż na poziomie fabularnym teksty diametralnie się od siebie różnią, łatwo daje się zauważyć wspólny mianownik: zainteresowanie Capote’a sferą emocjonalną. Uwidacznia się ono pod postacią skupienia narracji na ludziach poszukujących, dokonujących wyborów i będących w różnych związkach, a przy tym w dużej mierze odcinających się od przestrzeni ogólnospołecznej, czy to z woli własnej, czy narzuconej.

Pierwszoosobowa narracja początkującego pisarza „Freda” w Śniadaniu Tiffany’ego jest opowieścią mężczyzny wracającego wspomnieniami do czasów, w których zaczynał prowadzić życie na własną rękę. Wynajmował wtedy pokój w kamienicy będącej również schronieniem dla Holly Golightly, młodej i odznaczającej się niebywałą urodą dziewczyny „znikąd”. To ona właśnie, obsesja licznego grona mężczyzn, nazywana przez swojego menedżera bajerantką, kłamczuchą i zbzikowaną romantyczką, stanowi główny przedmiot noweli. Jest ona też znakomitym przykładem na to, jak wykorzystać potencjał postaci w utworze. Cudownie błyszcząca gwiazdka nowojorskich lokali, żyjąca głównie z naciągania zafascynowanych nią mężczyzn, arogancka i niepoważna, może obserwatora ciekawić bądź irytować, ale jakieś emocje wzbudzi na pewno.

Podstawą stylu Śniadania… jest niezobowiązująca, oszczędna w środkach narracja, często oddająca głos bohaterom. Przepuszczona przez ich pryzmat Holly jawi się jako kobieta wspaniała. Owszem, też nieobliczalna i trudna w kontaktach, ale bez wątpienia warta wyrzeczeń: Ale uwaga (…) lubię małą. Wszyscy ją lubią, chociaż jest mnóstwo takich, którzy jej nie lubią. Ja tak. Z całego serca ją lubię. Jestem wrażliwym człowiekiem, to dlatego. Z grona pożądających jej adoratorów wyłamuje się narrator, którego uczucia ograniczają się do sympatii, z biegiem czasu mocniejszej, ale wciąż pozostającej na gruncie przyjaźni. (Sytuacja jest więc przedstawiona zupełnie inaczej niż w ekranizacji, o której zresztą Capote wypowiadał się gorzej niż niepochlebnie). Za pomocą „Freda” odbiór bohaterki zyskuje nową optykę – bo choć pozerka, trochę naiwna, a trochę bardziej obcesowa, to jednak pod tą wierzchnią warstwą pozorów okrutnie zagubiona.

Wydaje się, że czas i miejsce pełnią tu rolę służebną w stosunku do jednostkowych emocji czy stanów. Trwa wojna, lecz bohaterowie nie wykazują przejawów zainteresowania ani konfliktem, ani kwestiami społecznymi czy politycznymi. Tym, co zostaje uwydatnione, są własne potrzeby, wąski krąg spraw dotyczących postaci bezpośrednio, a też blichtr i powierzchowność. Holly Golightly jest tą, która najmocniej zawęża perspektywę, bo niemal wyłącznie do siebie samej, ale zarazem tą, która o większym świecie przypomni – choć wciąż w kontekście spraw osobistych, bo najbliżej jej osoby. Jest więc Śniadanie… historią nakierowaną na zupełnie prywatne rejony zmagań. Jeśli nawet pojawia się scena angażująca wielość postaci – przyjęcie, w którym bierze udział rzesza męskich gości, w tym oficerów marynarki – ma ona wydźwięk pusty, karykaturalny.

Większe jeszcze zogniskowanie na jednostce, związkach międzyludzkich i tęsknotach widać w trzech opowiadaniach. Pierwsze z nich, Dom z kwiatów, konfrontuje ze sobą dwie sfery: dotychczasowe życie w luksusie i szczęściu, ponownie pięknej i próżnej dziewczyny do towarzystwa, z trudniejszym, ograniczanym obyczajami życiem wiejskim. Ottilie postawiona zostaje przed możliwością obrania jednej ze ścieżek swojej przyszłości, co można interpretować jako wybór pomiędzy dwoma wykluczającymi się porządkami. Podjęcie decyzji nie jest łatwe – Capote zaznaczył przede wszystkim pozytywne strony dalszej pracy w przybytku zwanym Polami Elizejskimi, pośród uwielbiających Ottilie klientów, skłonnych obdarowywać ją nie tylko względami, ale też kosztownościami. Z kolei zamieszkanie w chacie poślubionego rolnika wiąże się głównie z nieszczęściami, z przybraniem roli uległej mężowi gospodyni dręczonej zarówno przez matkę mężczyzny, jak i absurdalne zwyczaje. Capote zdaje się więc pytać wprost: co być wybrał(a)?

Dwa kolejne teksty, Brylantowa gitara i Bożonarodzeniowe wspomnienie, poruszają się po obszarze zamkniętych społeczności, wspomnień, nostalgii. Kiedy skazany na dożywocie więzień z Brylantowej gitary zaprzyjaźnia się z nowym osadzonym, żywiołowym Tico Feo, rozbudzają się w nim marzenia o wolności. On też będzie musiał wybierać i wyboru dokona, ale przewrotne zakończenie ujawni inne treści, niż można by się spodziewać, biorąc pod uwagę sytuację. Nieco inną wymowę ma utwór zamykający zbiór, bo jest on spokojnym i nastrojowym powrotem do lat dziecięcych, trochę przesadzonym, ale przez to akcentującym ich niezwykłość. Pierwsze słowa opowiadania zdają się zresztą o nierealności uprzedzać: Wyobraźmy sobie poranek pod koniec listopada, a więc nadajmy mu postać, stwórzmy. Siedmioletni Buddy wraz z sześćdziesięcioletnią kuzynką są najlepszymi przyjaciółmi. Ich świat ma niewielkie rozmiary: choć nie są jedynymi domownikami, żyją jakby odcięci od innych, na skraju, w swojej własnej idylli. Ta prosta historia ma szansę przypominać czytelnikowi o rzeczach małych, w dzisiejszych pędzących czasach spychanych na margines.

Zawarte w zbiorze teksty Capote’a nie wydają się przełomowe czy doniosłe, nie mówią o sprawach wielkich ani nie absorbują szerokich kontekstów. Ale w tym właśnie tkwi ich urok, w wyodrębnianiu jednego pola, w skupieniu się na szczegółach.

Wydawnictwo Albatros, 2010

8 komentarzy:

  1. Czytałam kiedyś ten tomik, ale... ani mnie nie zachwycił, ani też nie wydał mi się zły - po prostu taki nijaki. Szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam o czym był i musiałam uważnie przeczytać Twoje streszczenie. Filmu nie oglądałam, nie ciągnie mnie :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawiało mi klasyką.;) Niestety, nie miałam okazji jeszcze zapoznać się z książkową wersją tej historii. Film kiedyś oglądałam, ale jakoś nie zapadł mi w pamięć...

    OdpowiedzUsuń
  3. To chyba jeden z tych przykładów, gdzie film zyskał większą sławę od książkowego pierwowzoru, a przynajmniej u mnie w głowie zakorzenił się pierwszy (choć jeszcze ani nie oglądałam, ani nie czytałam). Ale planuję sięgnąć po Capote'a - po niedawnej lekturze Fitzgeralda i Steinbecka naszła mnie nagle dużo większa ochota na powieści amerykańskie z XX wieku (a długo się wzbraniałam, z winy Hemingwaya, acz już nie jestem pewna, czy część winy nie leżała także po mojej stronie... ale trochę odpłynęłam w inny temat).

    OdpowiedzUsuń
  4. Oceansoul, rzeczywiście film zyskał większy rozgłos od książki. Aczkolwiek ja już przed obejrzeniem zrozumiałam, że go nie lubię i nie chcę oglądać. Zresztą, poznasz, to będziesz wiedziała dlaczego.

    Mnie też ostatnio ciągnie w amerykański XX wiek. Kilka dni temu odebrałam „W drodze” Kerouaca (niestety z filmową okładką; to wcześniejsze wydanie dosłownie mi umknęło, a było nawet na przecenie…), więc od razu wypadałoby też sięgnąć po „Skowyt”, na liście mam też w końcu Sylvię Plath ze „Szklanym kloszem”, Fitzgerald w planach, później mały przeskok do Vonneguta. Ładna lista, nie sądzisz? ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo ładna; "Szklany klosz" uwielbiam (miałam kiedyś czytelniczą 'fazę' na zakłady zamknięte, więc "Szklany klosz" idealnie się wkomponował między "Trojkę" a "Lot nad kukułczym gniazdem"), potem z rozpędu kupiłam nawet "Listy" i wiersze Sylvii, ale w końcu za pierwsze się nie zabrałam i ciągle gdzieś tam leżą, a drugie czytam już ponad rok w tempie iście ślimaczym. Vonneguta znam tylko "Rzeźnię...", ale tak coś czuję, że się polubimy z autorem na dłużej (i te nowe wydania Albatrosu naprawdę ładne są).
    Do Kerouaca jakoś mnie nie ciągnęło do tej pory, ale poczekam na Twoje wrażenia, może się przekonam. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Pierwsze skojarzenie z zakładami zamkniętymi – „Przerwana lekcja muzyki”, czytałaś może? O film pewnie nie muszę pytać, bo nawet ja go znam i to nie tylko z jednego seansu. Uwielbiam w nim Ryder i Jolie, i wszystkie pozostałe pacjentki. Za to do książki trochę waham się podejść, podobno nie da się jej porównywać z ekranizacją.

    Jeśli chodzi o Kerouaca, mam świadomość, że mogę się rozczarować, bo książka jest specyficzna, a laurki wydawnictwa najczęściej przesadzone. Z drugiej strony, beatnicy ze swoją filozofią są dla mnie strasznie pociągający, więc nie mogłabym nie spróbować.

    OdpowiedzUsuń
  7. Film jest świetny, ale książki nie czytałam. Jakoś nigdy nie wpadła mi w ręce po prostu, może kiedyś to nadrobię.
    Z filmów pasujących do tematu mogę jeszcze polecić K-Pax, choć to zupełnie inne ujęcie. Książka zresztą też jest, ale tu, podobnie - mniej znana.

    Na beatników chyba wraca moda, albo ja się jakoś ostatnio często natykam - po ekranizacji "W drodze" filmują "Big Sur", nie tak dawno temu wyszedł "Skowyt", biograficzny "Kill Your Darlings" też już chyba miał premierę, albo zaraz będzie miał.

    OdpowiedzUsuń
  8. O, tę listę to sobie zapiszę, bo z kinem to my się raczej mało znamy i wieści tak średnio do mnie docierają. Ale K-Paxa widziałam i lubię (to był jeszcze ten czas, w którym oglądałam telewizję). To z kolei przypomniało mi o innym dobrym filmie, tak na zasadzie luźnego skojarzenia, Ben-X – belgijska produkcja opowiadająca o chłopcu z autyzmem, który większość czasu spędza w grze internetowej. Jeśli nie znasz, to polecam, mnie podobał się o wiele bardziej niż nasza „Sala samobójców”.

    OdpowiedzUsuń