piątek, 22 marca 2013

Virginia Woolf, „Własny pokój. Trzy gwinee”


Dwa zamieszczone tu eseje, uznawane za najważniejsze pisma publicystyczne Virginii Woolf, ukazały się kolejno w latach 1929 i 1938. Pierwszy z nich, Własny pokój, stanowi wnikliwe studium dotyczące pisarstwa kobiet na przestrzeni lat. Jest to tekst przełomowy z tego względu, że owych czasach – pomiędzy pierwszą a drugą falą feminizmu – krytyka patriarchalnego porządku nie istniała w formie, jaką zastosowała Woolf. Z kolei Trzy gwinee, zaangażowany protest przeciwko wojnie, rozszerza wcześniej poruszane wątki, pogłębia wcześniej wygłoszone oskarżenie. Zarówno jednak pierwszy, jak i drugi tekst, każą zanotować konkluzję: talent i ponadprzeciętna zdolność wyrażania myśli, tutaj uchwytna chyba nawet bardziej niż w prozie, czynią Woolf pisarką, przed którą chciałoby się chylić czoła.

Wrażliwość, z której Woolf słynie, nawet w publicystyce przejawia się pod postacią opisów znanych z jej prozy: piękna przyrody, małych, a znaczących gestów. We Własnym pokoju nurt, jakim płynie opowieść – bo esej jest niejako opowieścią – wzbogacony zostaje o lekkość, swobodę, ale też znaczącą porcję przekory i przewrotnego humoru. Skłonność Woolf do podważania reguł zobrazować może ten oto fragment, zresztą jeden z wielu wartych odnotowania: „Ponieważ wcześniej opisałam dzień jako październikowy, nie wypada mi teraz narażać na szwank nie tylko własnej reputacji, ale i dobrego imienia literatury (…). Uczono nas przecież, że proza literacka winna trzymać się faktów i tym jest doskonalsza, im wierniej owe fakty oddaje. Trwał zatem październikowy dzień, liście nadal były pożółkłe i nadal opadały z drzew, może nawet szybciej niż dotąd, bo nastał wieczór (dodam dla ścisłości, że było dokładnie dwadzieścia trzy po siódmej) i zerwał się wiatr (ściślej mówiąc – wiejący z południowego zachodu)”. Aż chciałoby się przywołać kilka następnych linijek – powyższy wyimek jest dopiero początkiem myśli – zamiast tego zapewnię jedynie, korzystając z mało wyszukanej frazy, ale całkiem odpowiedniej w tym miejscu, że dalej jest tylko lepiej.

Własny pokój – inaczej niż pacyfistyczne, poważniejsze Trzy gwinee – utrzymany jest w zupełnie lekkim tonie i dotyczy to również fragmentów, które w oczywisty sposób oskarżają patriarchat. Trudno nie uśmiechnąć się podczas czytania o tym, jak Woolf zostaje przegoniona z uniwersyteckiego trawnika, następnie z biblioteki, w końcu – jak profilaktycznie odmawia sobie wstępu do kaplicy, gdyż pewnie i tam nie chcieliby kobiety, a być może zażądaliby świadectwa chrztu albo pisemnego upoważnienia od dziekana kolegium. Ta pozornie nieskrępowana forma eseju nie oznacza jednak, że wywód nie jest klarowny czy też że angażuje bardziej elementy właściwe prozie, zaniedbując fakty i problem, wokół którego ma się obracać analiza. Zarówno pod względem merytorycznym – co widać już pierwszy rzut oka przy danej kwestii, jak i strukturalnym – to dociera do czytelnika w pełni przy końcu lektury, prace Woolf są dokładnie przemyślane.

Jednym z pierwszych wniosków, jakie nasuwają się w trakcie czytania, jest to, że pisarka zauważa gamę zjawisk i faktów, które dzisiaj należą do klasycznych tematów związanych z feminizmem, gender studies czy nawet ogólniej, z socjologią. Podstawowe spostrzeżenie oczywiście ogniskuje się wokół niższej w stosunku do mężczyzn roli kobiet – roli służebnej, w czasach Woolf przyjmowanej po to, aby mężczyzna mógł zostać wywyższony. W eseju owa funkcja spełniana przez kobiety zostaje nazwana byciem „zaczarowanym zwierciadłem” ukazującym zniekształcony, wyolbrzymiony wizerunek mężczyzny, dzięki któremu czuje się on lepszy. Woolf przekonuje: „(…) skąd przede wszystkim czerpiemy owo niewymierne, a tak cenne poczucie wiary w siebie? Z przekonania, że inni są od nas gorsi”. Dużo miejsca zostaje poświęcone także zapisywaniu – bądź tworzeniu – historii niepełnej, w której kobiety stanowiły przedmiot kategorycznie pomijany. Jest również o problemie zdrady – w wykonaniu kobiety będącej hańbą, w wykonaniu mężczyzny dopuszczalną normą. Oprócz tego natrafić można tu na liczne obserwacje zjawisk, które dzisiaj otrzymałyby pewnie etykietę przemocy symbolicznej.

Wreszcie Woolf skupia uwagę na trudach pierwszych kobiet, które zdecydowały się sięgnąć po pióro. Wyjaśniony zostaje tytuł eseju: „(…) do końca XVIII kobieta nie mogła marzyć o własnym kącie, nie mówiąc już o cichym i ustronnym pokoju – chyba że pochodziła z bogatej bądź arystokratycznej rodziny”. Przywołane zostają Jane Austen i siostry Brontë jako te, które spróbowały przełamać społeczne bariery zakazujące kobietom parania się pisarstwem. Pokazany zostaje także drugi biegun, czyli te kobiety, które talent bądź zalążki talentu miały, ale nie udało im się wyzwolić z pęt zwyczajów, przez co pozostawiły po sobie jedynie listy. Do wywodu włączone zostają krytycznoliterackie elementy, w tym interesujący komentarz dotyczący tego, na co zwracali uwagę ówcześni (a może nie tylko?) krytycy. Według Woolf widać tu oczywistą analogię: tak jak w życiu społecznym sport uchodzi za istotny, a moda nie, tak w literaturze ważna jest wojna, a nie przeżycia i tematy kulturowo związane z kobietami. Innymi słowy, liczą się tylko te wartości, które ustanawiają jednostki znajdujące się na pozycji uprzywilejowanej.

W Trzech gwineach, w których Woolf zarysowuje przepaść między kobietami a mężczyznami powodowaną innym rodzajem edukacji, ale także setkami lat zupełnie odmiennego życia, zapoznać można się z krótką historią bitwy o Harley Street w 1869 roku, podczas której kobiety domagały się wejścia na uczelnię. Z kilkustronicowego opisu wyłuskam jeden fragment: „[Władze uczelni] okopały się na swoich pozycjach, oświadczając, że żadna siła nie może ich zmusić do wpuszczenia kobiet w progi świętego przybytku nauki. W obronie przed inwazją kobiet, akademicy powołali się na prawa boskie, prawa ludzkie i prawa natury, na zasady sprawiedliwości (…)”. Konkluzja, że nic się w metodach walki przeciwko przyznaniu praw grupom nieuprzywilejowanym nie zmienia, wydaje się jak najbardziej na miejscu. Aby było jeszcze ciekawiej, w 1938 roku Woolf dochodzi do tego samego wniosku: „Zupełnie jakby historia rodzaju ludzkiego nie znała pojęcia postępu, jakby składała się z samych powtórzeń”. Ale to nie na tym stwierdzeniu zamyka się krytyka owego stanu rzeczy. Woolf podąża w swoich analizach dalej, w pewnym momencie porównując segregację ze względu na płeć do hitleryzmu. Co więcej, wydaje się, że wcale nie bezzasadnie.

Szeroki ogląd, elokwencja i niezaprzeczalny talent Virginii Woolf czynią oba eseje tekstami najwyższej próby. Nie mogłabym zakończyć w inny sposób niż stwierdzeniem, że wypada się z nimi zapoznać.

Wydawnictwo Sic!, 2002

0 komentarze:

Prześlij komentarz