piątek, 8 lutego 2013

Michał Witkowski, „Lubiewo bez cenzury”


Rzecz, której Witkowski obawiał się, pisząc wirtualne posłowie do Lubiewa – a więc: medialne upolitycznianie książki, nadawanie plakietek, że manifest, że walka o prawa mniejszości – wydaje się nie tyle nierealna, co jednak mało prawdopodobna. Na jakich podstawach by temu pamiętnikowi z powstania pedalskiego, jak nazywa go autor, w ten sposób zmieniać treści, przenicowywać wnętrzności? W którymś miejscu muszą przebiegać granice, za którymi mediom trudno już zmyślać, i jeśli szukać jednej z nich, chyba można byłoby zacząć od spojrzenia na okładkę Lubiewa. Możliwe, że właśnie gdzieś tutaj się znajdzie. Bo w środku: cioty skryminalizowane, zorientowane na jedno, czuczła i samo dno społeczne, dużo kpiny i groteskowego humoru. To nie manifest więc, a co najwyżej sprawdzian z otwartości.

Wśród heteryków „pełną gębą” nie ma miejsca na ironię, na grę, na cudzysłów, stylizację, nie mówiąc już o kampie. (…) bo wszystko traktują jako atak na ich heteryczny, poważny świat. Siedzą po uszy w swoich rolach społecznych, a my do nich z naszymi transgresjami, metamorfozami i przebierankami. My wszystko relatywizujemy. Tak pisze Witkowski w jednym z ostatnich rozdziałów, poprzedzając kolejną wizytę w publicznej toalecie i marzenia ciot o czasach feudalnych, w których panowie na dworach mogliby włożyć krynoliny, zabrać pudełeczka na pchły i zwołać posłusznych parobków. Cytat trafny, ale pod koniec powieści trochę niepotrzebny, bo doczytawszy do tego miejsca, nie sposób nie zrozumieć sytuacji samodzielnie. Spisane przez Witkowskiego opowieści, uporządkowana Księga ulicy, a następnie nieco bardziej chaotyczny Ciotowski bicz stanowią zbiór wspomnień i fikcji soczyście obrazujący środowisko podgrupy homoseksualistów zwanych tu ciotami. Jakiejkolwiek niejasności brak. Cioty przeginają się, z wystawionym jęzorem polują na lujów, a od „heterycznego, poważnego świata” dostają częściej niż do buzi, w buzię.

W Księdze ulicy autor będący jeszcze Michałem Witkowskim, narratorem obiektywnym i trochę „z zewnątrz” – w opozycji do Michaśki vel Śnieżki (w pseudonimie wróżba), którą staje się później – odwiedza dwie stare cioty, Patrycję i Lukrecję. W ich obskurnym mieszkaniu czas uległ zatrzymaniu. Nic się tu nie zmieniło od czasów komuny, wszędzie złote tajwańskie zegary z targu, barometry z targu, połyskujące figurki z targu, wszystko od Rosjan. „Komuna” jest tutaj słowem-kluczem. Patrycja i Lukrecja będą budować opowieść, jak się wtedy dobrze żyło, jakie były perspektywy (upodlenia), ze szczególnym uwzględnieniem celu nadrzędnego, tak samo dla Lubiewa, jak i dla nich samych. Relacja nie mogłaby więc zaczynać się inaczej: No więc dobrze, panie dziennikarzu (a dużo pan za ten materiał dostanie?), park nazywa się „pikieta” albo „szlak”. Chodzenie po nim to pikietowanie. Pikieta służy do wyrywania. Podrywania, znaczy. Celem obciągu.

Poznawanie losów poszczególnych postaci tej polifonicznej historii, to poznawanie brudu, ubóstwa, szaletów, koszar, obsesji seksualnej i, fascynujących, owszem, postaw ciot. Właśnie to interesuje Witkowskiego. Z całej gamy wyróżnionych typów w obrębie gejów, wybrał ten jeden, znajdujący się najdalej od pozytywnego, medialnego wizerunku homoseksualisty; typ, który nie tylko nie przyczynia się do emancypacji, ale wcale jej nie chce. Woli od niej wyobcowanie, swoją inność, swoją małą wspólnotę, poniżanie się, groteskę. I wybrał też Witkowski sposób, by o tym opowiedzieć. W autotematycznej wstawce, autor zastanawia się: To jest ohydne. Ohydne i ciekawe jednocześnie. Nie opublikuję tego przecież. No bo jak? (…) Nie ma języka, żeby o tym mówić (…). Jak się okazuje, język jednak jest. Wprawdzie daleki od kulturalnego, bo wyciągnięty wprost z szaletu, za to odwzorowany tak dobrze, że nadający książce szczerości, autentyzmu. Razem z intertekstualnością, drwiną i brakiem poszanowania dla symboli, podobno właściwym dla ciot, reprodukcja ta skutkuje przeraźliwie mocnym efektem. Nie ma się co dziwić radykalnym wyborom Witkowskiego. Miał rację.

Druga część, Ciotowski bicz, rozgrywa się w zupełnie innej scenerii niż Księga ulicy, bo na plaży w Lubiewie. Tutaj to zderzają się ze sobą różne rzeczywistości. Michał, czy raczej Michaśka, bo Witkowski wydobywa już z siebie ciotostwo, przestaje z przeginającymi się Emerytkami. Drugim obozem są Geje. To ci od parad równości, walki o prawa, rekreacji, związków na całe życie, jednostki przejmujące wartości z Zachodu. Michaśka odnosi się do nich lekceważąco, jakby z niezrozumieniem, jak dziecko, któremu trzeba wytłumaczyć. Przednia to gra Witkowskiego, ironiczna i autoironiczna, niedająca spójnego obrazu narratora, a przez to też zastanawiająca. Tym mocniejsze wywiera wrażenie owa zabawa z czytelnikiem, że pełna jest sprzeczności, łączenia podniosłości z trywializowaniem, elementów przykrych i komicznych. Podobnie jak poprzednio, Ciotowski bicz rozpisany został na wiele głosów, tym razem jednak centralny motyw przewodni nie istnieje. Nie wszystkie też partie tekstu przykuwają uwagę jak wcześniej, a szkoda.

Książka Witkowskiego portretuje PRL i lata po nim w całej przegiętej krasie, wycinek świata, o którym można było nie mieć pojęcia. I czy to rzeczywiście „ciotowski Dekameron”, czy nie, nieważne. Istotniejszym zdaje się co innego – jest Lubiewo momentami genialne.

Wydawnictwo Świat Książki, 2012

3 komentarze:

  1. Cieszę się, że "Lubiewo" przypadło Ci do gustu, ponieważ posiadam tę pozycję w formie e-booka i mam zamiar wziąć się niebawem za czytanie. Lubię sięgać po literaturę LGBT, więc przypuszczam, że i ta książka spodoba mi się.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakiś czas temu miałam okazję przeczytać wywiad z Witkowskim (który de facto w samym wywiadzie wypowiadał się jako Michalina Witkowska) i poczułam się wyraźnie zaintrygowana jego osobą.
    "Lubiewo" to książka, o której wiele słyszałam. Koniecznie muszę przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  3. I dla tych genialnych momentów sięgnę po tę książkę...

    OdpowiedzUsuń