środa, 21 sierpnia 2013

Manuela Gretkowska, „My zdies’ emigranty”


Debiut Manueli Gretkowskiej z 1991 roku wpisuje się w konwencję dziennika prowadzonego na emigracji. Narratorka, chociaż mogła stać się Niemką i oprócz kategorii przesiedleńca dostać zasiłek i mieszkanie („za dokument potwierdzający niemieckość wystarczy nawet zaświadczenie szczepienia wydane przed 8 maja 1946”), i chociaż do rozważenia była kwestia pozostania Żydówką (aczkolwiek z tym więcej problemów), mieszka w Paryżu, a czasem nawet przyznaje się do ojczystego kraju. Lekkie i raczej pozbawione problemów jest życie paryżanki piszącej doktorat. Wydarzenia około roku 89. pobrzmiewają w jej zapiskach echem, jednak dalekim, skutecznie zagłuszanym przez słodki gwar uliczny, gnozję, filozofię, harcujące w mieszkaniu myszy i zabawy przyjaciół.

Podobna do życia jest narracja emigrantki – zgrabna, humorystyczna i zupełnie przystępna; rzec by się chciało, że idealna na lato. Tym różniąca się jednak od większości książek sygnowanych sloganami „wakacyjna lektura”, że przy tym wcale niegłupia. Pamiętać należałoby także o okolicznościach powstawania książki, a więc o brulionowym odwrocie od zaangażowania. Jeśli jednak spojrzeć na dziennik z dzisiejszej perspektywy, bardziej od (a)politycznych gier zaciekawić powinny opowiastki i anegdoty. Co to za egzotyczna profesja croque-mort? (dodać można, że skojarzenia ze śmiercią są jak najbardziej właściwe). Jakim prostym oraz przyjemnym sposobem rozwiązać wiekowy już problem dualizmu psychofizycznego? Jak można twórczo wykorzystać krótkowzroczność? Czy kanibalizm recesywny powinien zostać zakwalifikowany do zachowań zupełnie naturalnych?

Opowieść emigracyjna mniej więcej w połowie lektury przekształca się w opowieść doktorancką. Z ulic i knajpek wypełnionych wielokulturową mieszaniną tory narracji wiodą ku chrześcijaństwu, mistyce, hermeneutyce, katarom i innym odłamom religijnym, a przede wszystkim ku Marii Magdalenie. Ona to bowiem stanowi zasadniczy przedmiot badań doktoryzującej się narratorki. Święta ladacznica, nowotestamentowy odpowiednik Ewy, ulubiona bohaterka gnostyków. Poszukiwania Gretkowskiej to interpretacja symboli, łączenie ich z faktami, ciągłe zadawanie pytań i trochę kreatywności podane w dużo mniej skandalizującej formie (a dużo bardziej naukowej) niż u Dana Browna.

W trakcie przedzierania się przez biblijną symbolikę (całkiem zresztą interesującą), rodzi się pytanie, co z emigracyjnym charakterem książki, obiecywanym przez tytuł i pierwszą połowę. Otóż niewiele, a w zasadzie nic, bo już go nie ma. Prawdę zaś piszą ci, co zauważają w narracji autoreklamę Gretkowskiej, odrobinę kokieterii. Nic w tym złego oczywiście, maniera to jak każda inna. Szkoda tylko, że postać autorki potrafi niekiedy skutecznie przysłonić otoczenie. Bohema paryska, intelektualiści i tygiel emigrantów wydają się wszak ciekawym materiałem do opisu. Tymczasem trzeba zadowolić się skrawkami. Mimo wszystko warto spróbować. W pociągu, samolocie, na plaży albo pod namiotem.

W.A.B., 1999

0 komentarze:

Prześlij komentarz