poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Sylwia Chutnik, „Dzidzia”


Lubię Sylwię Chutnik. Mało kto potrafi tak umiejętnie przyłożyć brzydotą i tragedią, że chciałoby się śmiać, ale trochę jednak człowiekowi głupio. Odczucia takie towarzyszyły lekturze jej debiutanckiej powieści i podobnie dzieje się teraz. Istotne różnice między dwoma tekstami dostrzegalne są natomiast w warstwie formy – na co zresztą zwracali uwagę niezadowoleni krytycy – Dzidzia bowiem to skrzyżowanie powieści z publicystyką, szczątkowej linii fabularnej z wykrzykiwanymi hasłami. Twór to pod pewnymi względami rzeczywiście nieco ułomny, ale też – na pewno nie niepotrzebny.

Druga książka w dorobku Chutnik ponownie rejestruje polskie obrazy historyczne, martyrologiczne i polityczne, ponownie odwołuje się do symboliki narodowej. Wykorzystując ironię i żonglując ekstremami, Chutnik prezentuje przede wszystkim dwa tematy – aktualność drugiej wojny światowej w świadomości Polaków i społeczno-polityczne położenie matek. Na przecięciu tych dwóch płaszczyzn pojawia się Dzidzia – kalekie dziecko będące karą za niechlubne działania babci kilkadziesiąt lat wcześniej. Stefania Mutter zabrała ukrywającym się Polakom płaszcz i buty, następnie wydała ich Niemcom. Dzidzia przyszła na świat taka, by odebranych przedmiotów nie potrzebować: „Czwarta córeczka Danuty Mutter urodziła się z wodogłowiem i bez kończyn. Cierpi na padaczkę, porażenie wszystkiego i łupież. Obecnie ma 16 lat, a nazywa się Dzidzia Warzywko, bo nic zupełnie nie może robić”.

Taka to opowieść – jaskrawa, zaangażowana i niepozostawiająca wątpliwości odnośnie do postawy pisarki. Elementem organizującym krytyczne omówienia jest zaś postać Dzidzi, symbolu (między innymi) traumy wojennej czy polskiego katolicyzmu, niezwiązanego zupełnie z miłością i miłosierdziem, mającego za to wiele wspólnego z martyrologią. Sądy Chutnik wprost obrazują sceny takie jak ta, gdy kalekie dziecko uznane zostaje przez wspólnotę katolicką najpierw za świętą męczennicę, zaraz potem za karę boską. Dzidzia wyniesiona zostaje więc (dosłownie) na ołtarz, by zaraz z hukiem z niego spaść – na tory kolejowe, przy akompaniamencie chrześcijańskiego linczu.

Społeczno-polityczny wymiar książki obejmuje największą jej część, pozostawiając wszystkie pozostałe aspekty daleko w tyle. Na tym polu Dzidzia ustępuje miejsca Kieszonkowemu atlasowi kobiet. Debiut Chutnik mówił mocnym głosem o wykluczonych, angażował wielu bohaterów, pokazywał odmienne sytuacje. Było oczywiście tendencyjnie, ale także straszno-śmiesznie, dzięki czemu mieszanina sprawdzała się świetnie. Tutaj pole fabularne zostało zawężone, humor się stępił. Przez większość czasu na plan pierwszy wysuwają się konteksty położenia matek – macierzyństwo wyjęte ze zmitologizowanych wyobrażeń. Pod jedną tylko postacią Danuty Mutter przejawiają się wszystkie matki umęczone, sfrustrowane, obarczone mitem Matki Polki, marginalizowane. To już było, a teraz jest znowu, tyle że szczegółowiej. Zwieńczeniem tej długiej matczynej męki okazuje się Wielka Improwizacja. Kontrast do pierwowzoru widać ogromny, ale nie tyle nawet w stylistyce, co treści. Cel został zatem osiągnięty.

Mniej tu rozpędu i mniej pomysłów niż w Kieszonkowym…, więcej redukcji literatury na rzecz publicystyki, a tyle samo zaangażowania. Chutnik konsekwentnie realizuje zaplanowane cele, a jej wersje powieści wywołują żywe emocje. I tak to chyba miało wyglądać.

Wydawnictwo Świat Książki, 2009

3 komentarze:

  1. To chyba najlepsza recenzja, jaką przeczytałam na temat tej książki do tej pory...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten tekst na pewno skłonił mnie dosięgnięcia po tę książkę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cieszę się, że Dzidzia czeka na mojej półce.

    OdpowiedzUsuń