czwartek, 25 lipca 2013

Janusz Rudnicki, „Śmierć czeskiego psa”


W zbiorze opowiadań Rudnickiego: pies czeski, Praga czeska, czescy przyjaciele, a w końcu – czeski tu humor. Może trochę ostrzejszy, bardziej wulgarny, ale po czesku spinający powagę, absurd i tragizm. Mariusz Szczygieł w książce Zrób sobie raj pisał, że Czesi satyrą maskują trudność podjęcia nieprzyjemnej refleksji, związanej z przykrością i bólem, z tematami, które lepiej zepchnąć z obrzeży świadomości. Tymczasem Janusz Rudnicki, „pół człowiek, pół Polak”, jak sam się określa, od pytań niewygodnych tudzież nieprzyjemnych nie ucieka. Nie bawi dla samej zabawy. W osiemnastu zamieszczonych w zbiorze historiach – choć nie odczuwa się tego znacznie; teksty nie zasadzają się na przytłaczaniu bólem – zadziwiająco wiele pojawia się śmierci, szaleństwa, samotności i goryczy.

Nieszczęśliwe zajścia, zrządzenia losu niemożliwe, katastrofy, wpadki i perypetie, których końca nie widać. Autentyczne bądź zmyślone, ale przede wszystkim prawdziwie fascynujące. Rudnicki wyłuskuje z tkanki rzeczywistości absurd i pomyłkę, i formuje je fachowo dla większego jeszcze efektu. Takie działanie zauważalne jest zwłaszcza w części utworów zorganizowanych wokół wydarzenia mającego miejsce realnie. To fakt okupowania przez Cyganów obozu Bergen-Belsen (fenomenalne opowiadanie tytułowe!) albo obrosły w skandal przypadek niesłusznie wsadzonego do więzienia w Hamburgu Adama Kowalskiego. Robaczywy pacierz, bo taki nosi tytuł historia niesprawiedliwie przetrzymywanego, to portret Polaka wkurzonego, pękającego z frustracji, innymi słowy, Polaka pierdolącego wszystkich i wszystko wokoło. Śmieszny czy straszny ten nasz przedstawiciel? Nie wiadomo dokładnie, czy śmiać się, czy płakać. W swoich obserwacjach Rudnicki zawiera prawdę – niestety – i prawda ta, w zależności od tego, jak się na nią spojrzy, wywołać może skrajnie różne reakcje. Tyle dobrego, że nagromadzenie błyskotliwych partii tekstu skłania raczej ku łzom z rozbawienia.

Szeroka jest rozpiętość tematyczna opowiadań – począwszy od konkretnego portretowania polskości, poprzez scenki quasi-autobiograficzne, aż po osuwanie się w fantazję i absurd totalny. W kategorii trzeciej przoduje Na wzgórzu opowiedziane z perspektywy człowieka-psa. (Człowiek-pająk mógłby się schować). Tekst ten, wyrosły z doniesień prasowych o śmiertelnym potrąceniu dwójki dzieci po tym, jak kierowca skręcił na chodnik, by nie przejechać czworonoga, przenosi w rejony barw ciemnych i destrukcji, a im dalej (w las), tym mocniej dokonuje się w nim rozpad bezpieczeństwa zapewnianego przez logikę. Dog-man wyrusza w podróż czynić własną wersję apokalipsy, chętny, by zmieść z powierzchni Ziemi wszystko, co zdoła. Po co, dlaczego? Być może świat zwyczajnie sobie zasłużył. Dokądkolwiek nie zawiodłyby czytelnika tropy interpretacyjne, szaleństwo to czyta się wspaniale. Nie tylko dzięki fabule. Niebagatelną rolę w opowiadaniach odgrywa inna wariacja – lingwistyczna. To gry słów obłędne, rytmiczna i dynamiczna żonglerka językiem. A w utworze Zawał mam, stylizowanym na Białoszewskiego, kolejne szaleństwo. I brawa.

Narracja nawiązująca do Białoszewskiego to nie jedyne wciągnięcie postaci związanych z literaturą i sztuką do zbioru. Miejsce otrzymali również Hłasko, Henryk Bereza, Joyce, Alma Mahler-Werfel wraz z okazałym gronem mężów i kochanków oraz Hans Christian Andersen. Minibiografia tego ostatniego stanowi jeden z jaśniejszych punktów książki. Podporządkowana pierwiastkom takim jak Andersena ejakulacje, wariacje, fascynacje (Edvardem) i gloryfikacje (Edvarda, ale też siebie samego) uwypukla, że to życiorys tragiczny i podły, z rzadkimi tylko epizodami wypełnionymi radością (jak choćby okres związku Andersena z adeptem szkoły baletowej). Większość natomiast treści sprowadza się do podobnych temu fragmentów: „Edvard zaręcza się, on cierpi, pisze znowu list, którego nigdy jednak nie wyśle. (…) Zaproszenia na ślub nie dostaje, pisze Małą syrenkę, która rozpływa się na niebie w postaci chmurki, bo nie chce jej książę, mała syrenka to on”.

To jednak dosadność i szyderstwo są żywiołem Rudnickiego; cięty język, często w towarzystwie bluzgów i złości. Akcent na nie pada szczególnie w obszarze zainteresowań narodem. Polacy-pijacy w dniu własnego ślubu zasypiają pod drzewem, a Polacy-zombie szturmują niemiecki punkt krwiodawstwa, ponieważ za oddanie krwi lub osocza dostaje się w Görlitz pieniądze. A ona, Polska? Jej miasto jest wyludnione, mieszkańcy powpadali do kanałów ograbionych z pokryw (złodzieje posprzedawali). Ale nie na tym kończą się Rudnickiego permanentne utyskiwania. Przykładem opowiadanie Jeżdżąc wkomponowane w ciąg tematyczny wokół perypetii alter ego autora. To w nim oprócz kwiatków takich jak konfrontacja z konduktorem, otrzymujemy dowód, jak pięknie i z rozmachem zaprezentować można uczucia w sercu wzbierające, gdy towarzysz podróży spożywa: „No i te zamknięte przedziały. Człowiek człowiekowi człowiekiem. To już wolę z dwojga złego być skazanym na bluesa niż na bliźnich. (…) Jadł. Gryzł, kurwa, żuł, kurwa, przeżuwał, kurwa, połykał, kurwa, mlaskał, kurwa, ciamkał, kurwa, cmokał. (W autobusie w Niemczech jeszcze gorzej, kebab jedzą, najczęściej kebab z tą pizdą cebulą)”.

Barwny jest zbiór Rudnickiego, bezkompromisowy i pełen groteski. Kto zatem lubi jego prozę, nie będzie zawiedziony. A kto jeszcze nie zna, możliwe, że pokocha.

W.A.B., 2009

2 komentarze:

  1. Właśnie czegoś takiego szukałam :) Dzięki wielkie za recenzję :)
    Zapraszam do mnie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja byłem zachwycony "Męką..." zwłaszcza zdolnością Rudnickiego do wydobywania z języka polskiego niesamowitych konstrukcji i bardzo ciekawych sformułowań. W książce każda "kurwa" miała swoje miejsce i miała swoją moc. I oczywiście nie tylko o wulgaryzmy się tutaj rozchodziło. Umiejętność Rudnickiego w posługiwaniu się świetnym, oryginalnym stylem jest zazdrości godna.

    OdpowiedzUsuń