wtorek, 7 października 2014

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, „Kochanka Norwida” – Lubimy to, co znamy?


Pierwsza strona okładki najnowszego tomiku poetyckiego Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego jest, by tak rzec, podstępna i zwodnicza. Na zdjęciu widać niezaścielone łóżko, pomiętą pościel, w tle otwarte na oścież drzwi balkonowe. Atrybuty te – nie ma co ukrywać, dość wyświechtane i kiczowate – w połączeniu z tytułem tomu tworzą obraz niechybnie kojarzący się z literaturą spod znaku Janusza Leona Wiśniewskiego. Gdy ujrzałam po raz pierwszy to dzieło grafika, wyobraziłam sobie następującą sytuację: w księgarni, do półki z tomikiem Dyckiego, podchodzi fanka bądź fan prozy Wiśniewskiego. Bierze do ręki intrygujący tytuł z intrygującą okładką. Kartkuje tomik, być może w poszukiwaniu romantycznych uniesień, podnoszących na duchu happy endów. Zamiast tego znajduje śmierć, schizofrenię, wysiedlenia, gejowski seks w publicznych toaletach. Innymi słowy, znajduje Dyckiego, jakiego znamy od lat.

Repertuar tematów i środków poetyckich podejmowanych przez pisarza z Wólki Krowickiej utrzymuje się w podobnym kształcie od czasów Nienii i innych wierszy, a więc od 1990 roku. Gdyby zatem do księgarskiej półki w mojej wyobraźni podeszła osoba znająca jakikolwiek inny jego tomik, zabrakłoby mi pomysłu na wstęp. Mimo tej powtarzalności idiomu większość krytyków jest skłonna chwalić Dyckiego. Przypisuje się mu posiadanie najoryginalniejszego głosu w pokoleniu, opiewa jego monumentalny projekt poetycki, sławi niezwykłą wrażliwość… Tak, zdecydowanie daliśmy się ponieść tej ciemnej, wypełnionej traumą opowieści o cyklicznie powracającym świecie choroby i śmierci. Być może – jak trzeźwo zauważa w swoim tekście Bezzasadność napomknień i powtórzeń Ewa Dunaj („Akcent” 2009, nr 1) – pewnym wytłumaczeniem sympatii okazywanej „Dyciowi” jest smutny charakter jego twórczości, a zwłaszcza konsekwentne kreowanie przezeń wizerunku tragicznego chłopca, co wzbudzać ma w czytelnikach przede wszystkim współczucie. Możliwe również, że aby zrozumieć tę sympatię, wystarczy odwołać się do wiedzy potocznej, w tym konkretnym przypadku do powiedzonka „lubimy to, co znamy”, wszak – jak wielokrotnie już dowodzono – Dycki cały czas pisze „to samo”. Obie wersje wytłumaczeń wydają się równie prawdopodobne. Niezależnie jednak od mechanizmów napędzających recepcję tomików Dyckiego, ja sama wciąż chcę je czytać – chcę dowiedzieć się, jakie nowe elementy wrosną w historię, którą już słyszałam. W Kochance Norwida tym świeżym pierwiastkiem jest szczegółowo rozpisana opowieść o nienazwanej nigdy swoim prawdziwym imieniem matce poety. To jej poświęcony został tytuł zbioru i ona wyznaczać ma jego centrum. Natomiast zabiegami typowymi dla Dyckiego, mającymi miejsce także w tym tomie, są zrównanie podmiotu lirycznego wierszy z własną osobą oraz wskazanie na niespójność tego, co zwiemy tożsamością. Zabiegi te wydają się jeszcze precyzyjniejsze niż wcześniej, czego dobrym przykładem jest wiersz otwierający tomik:

I. Piosenka o deportacjach

obudziłem się w nocy i odkryłem
prawdę której nie chciałem
przyjąć: to nie są moje wiersze
choć zdążyłem się zakraść

do szkolnych podręczników i zestarzeć
to nie jest moje miejsce
moje miejsce jest w Wólce Krowickiej
i w sąsiedniej Borowej Górze

skąd deportowano matkę na sowiecką
Ukrainę lecz uciekła z transportu.

Deklaracja podmiotu „to nie są moje wiersze”, będąca zarazem swego rodzaju zerwaniem z liryczną przeszłością, wybrzmiewa tym dosadniej, że poeta w pierwszym wierszu tomu (co nie jest bez znaczenia) stwarza sytuację iluminacyjną – odkrycie prawdy następuje w nocy, nagle, niczym olśnienie. Skoro zaś to olśnienie, nie może być mowy o oszustwie. Autor Kochanki Norwida wzmacnia następnie przekaz, może nieco chełpliwie, wzmianką o szkolnych podręcznikach. Komunikat jest prosty: wszyscy się mylili, mieli błędne przekonanie, że Dycki z wierszy to Dycki prawdziwy. Tymczasem rzeczywistość wygląda zgoła inaczej, a tym, co dla niego najważniejsze i z czym się identyfikuje, jest okres przed piętnastym rokiem życia, gdy zamieszkiwał Wólkę Krowicką. Po przeczytaniu utworu nasunąć się mogą dwa wnioski. Po pierwsze, historia matki poety rzeczywiście została otwarta na nowo (lub inaczej: historii tej nigdy nie zamknięto). Po drugie, Dycki, mówiąc o swojej tożsamości, wciąż lawiruje między różnymi możliwościami, nie dając konkretnej odpowiedzi. Dlaczego? Kolejny wiersz przynosi – przynajmniej częściowe – wyjaśnienie: „powiedziano wszak i dowiedziono / że poezja musi się opierać / przede wszystkim zaś musi się wymykać / zrozumieniu i pochwyceniu / niczym moja matka”. Dyrektywy dotyczące poezji łączą się tutaj (jak i w wielu innych miejscach) z samym życiem; to mocne sprzężenie obu tych podmiotów i wskazówka informująca o niejednoznaczności i trudności w uchwyceniu – jak sądzę – zarówno poezji, jak i przeżyć stanowiących dla niej kanwę. Ta niejednoznaczność, o której mowa, a w której zakorzenił się poeta, ma przełożenie na jego identyfikację.

Dalsze repetycje ogniskujące się wokół „miejsca Dyckiego” zawierają w sobie powroty do wydarzeń mających miejsce w latach 40. XX wieku, na długo przed narodzinami poety. To stylistycznie poszarpane, mocno nacechowane emocjonalnie opisy dwukrotnego deportowania matki na Ukrainę, jej ucieczki z „bydlęcych wagonów” podczas transportu, w końcu zaś powrotu do Polski. We wcześniejszych tomikach można było znaleźć jedynie wyimki wskazujące na te epizody, tutaj zaś ciąg powtórzeń zdaje się nie mieć końca, wciąż i wciąż wypluwany niby wyznanie maniaka. Wreszcie, wyrzuciwszy z siebie te obsesyjnie powracające obrazy, Dycki przyznaje wprost, że jego tożsamość jest rozwarstwiona: „moje miejsce jest // albo w polszczyźnie (…) / albo w transporcie / czyli po stronie matki”. Odtąd przestrzeń wierszy zawłaszczają osoby i znane z lat najmłodszych obszary – rozpoczyna się przetykana obrazami zniszczenia litania za zmarłych związanych z Wólką Krowicką i za samym tym miejscem. Pojawia się piękna Marysieńka Ilnicka, która poszła do Budomierza i młynarczyk, co na Dyckiego nawet nie spojrzał. Jest także doktor Tymcio przyjmujący w ośrodku zdrowia obok cerkwi unickiej oraz stająca w opłotkach Wólki Krowickiej stara Papiernicka. Opisom świata dzieciństwa poety towarzyszy rozpad polskich słów i wmieszanie się chachłackiego – języka, którego poeta nauczył się od matki. Jak dowiadujemy się z wierszy, ta chorująca na schizofrenię kobieta „zawsze musiała do kogoś należeć”, wybrała więc przynależność do Cypriana Kamila Norwida – pewnego dnia oświadczyła, że jest jego kochanką. Co znamienne, to właśnie Norwid i schizofrenia – co relacjonują nie tylko same wiersze, ale i wypowiedzi prasowe poety – popchnęły Dyckiego w kierunku poezji.

To wspominanie i rozdrapywanie ran przeszłości znanej osobiście i z opowieści przypomina trochę stawianie chwiejnej budowli z klocków. Nowe informacje o przeszłych wydarzeniach dochodzą powoli, lecz ustawicznie, odsłaniając w końcu chybotliwą konstrukcję, nie piękną, ale z pewnością przyciągającą wzrok:

XII.

do młyna w Budomierzu jechaliśmy
przez ciemny las pod hranyciu
ale tego młyha ale tego młynarczyka
nie ma już Dyciu i ne bude

choć do Budomierza za Słotwińskiego
poszła Marysieńka Ilnicka
piękna mołodycia ale tego młynarczyka
który na mnie nawet nie spojrzał

pamiętam jeszcze dziś bo poezję
robi się z rzeczy najmniejszych i tylko kiedy
niekiedy jest to Polska.

Czy w innym wierszu:

IX. Kochanka Norwida

moja matka (zamknięta
w Żurawicy, Węgorzewie,
Jarosławiu) zawsze
musiała do kogoś należeć

kogoś sobie zmyśliła wyobraziła
lub kto został jej przedstawiony
we śnie (na podobieństwo
Norwida) ale z kim wadziła się

moja matka i w jakim
języku przywitał ją ojciec
niegodziwiec który nigdy
wcześniej nie słyszał o Norwidzie.

Za zwieńczenie wyżej wymienionych wątków można uznać kolejną dyrektywę o poezji: „a przecież poeta tylko dlatego rodzi się / poetą ażeby opłakiwać innych”. Te ostatnie linijki wiersza XVI. wyznaczają zarazem linię demarkacyjną oddzielającą wyżej wymienione treści od następnych, w którym wspomnienia Wólki Krowickiej bledną („z wiekiem coraz trudniej / pisze się wiersze a patrząc / na siebie coraz gorsze / jakby traciło się kontakt // z przeszłością”). Pejzaże Wólki Krowickiej ustępują więc miejsca przestrzeni intymniejszej; na plan pierwszy wysuwają się wątki dotyczące cielesności, alter ego i przeżyć seksualnych. Powraca problem granic tożsamościowych, przenikania przez nie i ustanawiania nowych. Podobnie jak we wcześniejszych tomach, pojawia się osobliwy szpaler ciał poety, „których jest co niemiara” (Nenia i inne wiersze, 1990). Ciała te – w najprostszym odczytaniu reprezentacje jednostki bezowocnie poszukującej spójnej tożsamości – na przestrzeni lat podlegają nieustannie dokonującym się wymianom, obejmującym nie tylko naskórek i tkanki łączne, lecz znacznie więcej. W tym tomie wypunktowanych zostało kilka z takich przeobrażeń. Chronologicznie pierwsze jest ciało dziecka (Dycki urodził się w 1962 roku) z wiersza XXIII., w którym obok siebie znalazły się dziecięcość i swoiście skromna – ograniczającą się do wykorzystania romantycznych atrybutów – erotyka: „wszystko zaś zaczęło się w 1962 roku / kiedy otrzymałem oprócz ust niezbędną / parę rąk i nóg (…) // lecz nikt mnie nie uprzedził (…) że usta / służą do wykradania ust i nie tylko // już przy pierwszym pocałunku”. Na szczęście od czasów wcześniejszych tomików niewiele się w tej materii zmieniło i w romantyczną sielankę, gdy tylko ciało podrośnie, muszą wkraść się dosadność, naturalizm i dwuznaczność. Ciało z 1982 roku ma wokół siebie wiele ciot (XXII. Piosenka o dawcy i biorcy), a to z czasów pobytu w szkole chorążych wręcz przeciwnie, nad czym zresztą zdaje się ubolewać (utwór XX.). Wykorzystanych zostaje również kilka odmian słów „ruchać” i „zwisać”, lecz w porównaniu do na przykład Piosenki o zależnościach i uzależnieniach wulgaryzacja wypowiedzi jest tu mocno ograniczona.

W końcowych partiach tomiku atmosfera zagęszcza się, a tożsamości Dyckiego ulegają coraz częstszym zmianom. Raz staje się on Konradem Bełskim piszącym wiersze dla magazynu gejowskiego, innym razem wchodzi do szaletu jako Polański, planuje również nazwać się Krowickim z Wólki Krowickiej. Różne momenty z jego życiorysu przynależą do różnych „osób”. To rozwarstwienie zdaje się jednak posiadać pewien punkt wspólny – poezję:

XLIV. Dosłownie zewsząd spadają na nas pociski śmierci

to było gdzieś na początku
lat osiemdziesiątych kiedy pisałem
wiersze jako Konrad Bełski
i wysyłałem je na chybił trafił

nic nie zostało z owych tekstów
(„dosłownie zewsząd spadają na nas
pociski śmierci”) i nic nie zostanie
choćbym się jeszcze bardziej starał

jako Dycki: zamienię siebie na ciebie
i ciebie na siebie niczego wszak
nie obiecując i nie osiągając ale najpierw
poproś mnie o wszystko co mam

ale najpierw (zanim mnie
dziabniesz) poproś o wiersze.

Dzięki temu ciekawie rozpisanemu utworowi – w czasie przeszłym, teraźniejszym, przyszłym, w końcu zaś w trybie rozkazującym – możliwe staje się uznanie wierszy za pierwiastek scalający podmiot(-y) liryczny(-e). Niezależnie bowiem od imion, które mają integrować poszczególne części podmiotowej tożsamości, „wszystko, co [Dycki] ma”, to właśnie poezja. Oczywiście hipoteza ta nie wyklucza innych odczytań, wobec zaproponowanego przeze mnie komplementarnych bądź zupełnie wobec niego rozbieżnych. Równie uzasadnione wydaje się obstawanie przy tożsamościach płynnych, pękniętych i wrastających w kulturowe obiekty, lecz jedynie na krótko. Ostatnie wiersze z tomu zachęcają do namysłu nad tymi zagadnieniami, ponieważ zwracają się do źródła rozbicia – do domu „który nie istniał”. Do ojca znęcającego się nad synem i próbującego go nakłonić, aby posługiwał się językiem polskim; do chorej matki dokonującej samookaleczeń i krzyczącej tak głośno, że przywołuje to doktora chcącego podać „halopopierdol” (czyli haloperidol).

Może więc prawdziwe jest stwierdzenie mówiące o tym, że lubimy te rzeczy, które znamy, a nawet i to, że czytając tę poezję łatwo jest poczuć współczucie, ale przecież te wytłumaczenia nie zamykają sprawy. Według mnie – na pewno nie zamykają.

Biuro Literackie, 2014

0 komentarze:

Prześlij komentarz