poniedziałek, 17 listopada 2014

Łukasz Orbitowski, „Horror show” – Kraków jak trumna


Rok dwa tysiące szósty – rok pierwszego wydania Horror show – okazał się nader szczęśliwy dla Krakowa. Miasto to, obok surrealistyczno-gotyckiego obrazu zaproponowanego przez Łukasza Orbitowskiego, doczekało się wówczas piekielnej wersji Marcina Świetlickiego (Dwanaście) oraz, niedługo później, iście makabrycznych przedstawień Gai Grzegorzewskiej (m.in. Noc z czwartku na niedzielę). Teraz, gdy wiemy już jak wielkie pokłady zła czają się w mieście królów polskich, powrót do debiutanckiej powieści Orbitowskiego nie zaskakuje. Tym bardziej, że ta stusześćdziesięciostronicowa „książka wkurwionego gówniarza” (jak sam autor ją opisuje), nie jest rzeczą, do której chciałoby się wracać po wielokroć.

W Krakowie Orbitowskiego na porządku brudnej, odstręczającej rzeczywistości nadbudowana zostaje poetyka koszmaru. To Kraków, w którym równie łatwo jest zamarznąć w nocy na śniegu, będąc przez przechodniów traktowanym tak, jakby się nie istniało, jak i naprawdę przestać istnieć. Gniew i uraza do świata w wydaniu autorskim uwidacznia się już od pierwszych akapitów, w których to zestawione zostają ze sobą prawie wszelkie możliwe obrzydliwości (w tym naturalnie niewybredny język). Po kilkunastu stronach konkurs obrzydliwości zostaje przerwany, a jego miejsce zajmuje szara, zdzierająca się płatami rzeczywistość. Jej epicentrum to giełda w Balicach, na której bywają chyba wszyscy bohaterowie, na pewno zaś bohater główny – Giełdziarz. Tak samo on, jak i reszta kompanii od pirackich płyt CD, odznacza się papierową nijakością. Nie mogłoby być jednak inaczej, ponieważ Orbitowski za wzór obiera bardziej Mastertona niż Kinga, i konsekwentnie trzyma się owejoszczędnej w środkach wyrazu stylistyki do ostatnich stron. Ja sama, mając zupełnie odwrotne wzory, mogę tylko żałować takiego wyboru.

Ze stosowaniem telegraficznej stylistyki – przynajmniej wobec postaci książki – skorelowany jest nadrzędny motyw fabularny. Opisywani tu mieszkańcy Krakowa to w większości młodzi ludzie prześlizgujący się przez życie, niewykształceni i nieposiadający aspiracji, z kapitalistycznego systemu potrafiący wyciągnąć tylko tyle, co na balickiej giełdzie (i aż do czasu, gdy nie przeszkodzi im w tym nalot policji). Zdaje się, że wszyscy oni to kukły, tekturowe rekwizyty wyciągnięte z powieści Wiśniewskiego-Snerga. Fantastyczne elementy obecne w książce wypowiadają w końcu na głos to, co doskonale byłoby widać bez ich udziału: że ci chłopcy z ferajny nie istnieją. Prawdziwszy od nich jest Kraków, w którym łatwo oszaleć, bloki przypominające ten ze Świętego Wrocławia i menele-zombie sunące po niezagospodarowanych pomieszczeniach najwyższych pięter. To właśnie interesuje mnie najbardziej w tej opowieści – nie fantastyczno-kryminalna zagadka obecności diabolicznego Wuja i jego rudego kota Brandona, lecz Kraków, Kraków jak trumna.

Korporacja Ha!art, 2014
Tekst napisany dla portalu LubimyCzytać.

1 komentarz: