sobota, 21 grudnia 2013

Elfriede Jelinek, „Pianistka”


Elfriede Jelinek, której twórczość spolaryzowała Akademię Szwedzką do tego stopnia, że po wręczeniu Nagrody Nobla w 2004 roku jeden z członków kapituły zrezygnował z udziału przy dalszej pracy, to pisarka nieuznająca kompromisów. Wychowana w żydowsko-chrześcijańskiej rodzinie, od wczesnych lat kształcona muzycznie, wypracowała taktykę literacką, zgodnie z którą magnetyczna, chropowata forma opowieści stanowi równie ważny składnik jak sama treść. Żywioły te, styl i historia, nieustannie ścierają się ze sobą w Pianistce – najbardziej autobiograficznej i najgłośniejszej powieści Jelinek – będąc jednocześnie tak mocno ze sobą skorelowane, że gdyby rozdzielić je w przemocowym eksperymencie myślowym, ze szczątków wyłoniłaby się diametralnie inna opowieść.

czwartek, 28 listopada 2013

Joanna Bator, „Ciemno, prawie noc”


W nagrodzonej tegoroczną Nike książce Joanna Bator po raz kolejny opowiada o Wałbrzychu, mieście swojego dzieciństwa. Tym razem jednak, zamiast petryfikować feminizującą panoramę społeczności, pisarka odkurza lubiany przez fantastów motyw walki dobra ze złem. Więcej zresztą Ciemno, prawie noc ma wspólnego z fantastyką, ponieważ oprócz podziału na dwie skrajne frakcje, również kreację świata bazującego na tajemnicy i magii oraz rodzaj naiwności właściwy baśniom. W ten sposób logika skutku i przyczyny nie jest tu najważniejsza – wydarzenia rozgrywają się w oparciu o kosmiczny porządek rzeczy. Gdy wpadnie się w tarapaty, skórę uratują zagadkowe kobiety zwane kociarami: Dzika Baśka, Ala Makota czy Babcyjka, ale jednocześnie wciąż trzeba mieć się na baczności przed uosobieniem zła – kotojadami. Zwłaszcza w listopadzie, kiedy „otwierają się przejścia”.

czwartek, 14 listopada 2013

Inga Iwasiów, „Blogotony” – Tony współczesności


Blogotony to szalenie trudna książka do omówienia. Na których punktach się skupić, o czym powiedzieć szerzej? Wstęp ostrzega: „mozaikowy charakter tego zbiorku oddaje mozaikowość uczestnictwa w tym, co świat przynosi, na co sił i czasu starcza”. Ja zaś dopowiadam: tematów tu zatrzęsienie. Począwszy od filmu i literatury, poprzez refleksje dotyczące społeczeństwa, Polski, polityki i innych absurdów, życia kulturalnego i życia prywatnego… a na czym skończywszy, o tym lepiej przekonać się samodzielnie.

poniedziałek, 4 listopada 2013

„Życie Adeli – rozdział 1 i 2”, reż. Abdellatif Kechiche – Propaganda miłości


Pisanie o filmie Abdellatifa Kechichego wymaga mocnego wejścia, najlepiej wyznania, darujmy więc sobie zbędne wstępy. Zakochałam się. Tam, w ciemnej sali kinowej, na seansie. Nie, nie w aktorkach (choć mogłabym, jak najbardziej) i nie w melancholijnych bądź pełnych ekspresji krajobrazach, bo tych z kolei w produkcji się nie uświadczy. Zakochałam się w czymś innym.

Cały tekst znajduje się na stronie Popmoderny.

sobota, 19 października 2013

Doris Lessing, „Trawa śpiewa”


Wydany w 1950 roku debiut Doris Lessing, brytyjskiej pisarki nagrodzonej Noblem, ma formę etnocentrycznej relacji z życia białych osadników zamieszkujących Rodezję – dzisiejsze Zimbabwe. Rzut panoramiczny zastąpiony jest tu skupieniem na jednostce, zobiektywizowana narracja – doświadczeniem kobiecym. Powieść stanowi zatem świetny materiał zarówno dla ginokrytyki, jak i nurtu postkolonialnego, ale także daje się odczytywać za pomocą narzędzi psychoanalizy. Główna bohaterka bowiem, Mary Turner, to postać, u której teraźniejszość złączona została nierozerwalnym węzłem z przeszłością; traumy dzieciństwa niemal podręcznikowo przekształcają się w koszmar dorosłości.

wtorek, 8 października 2013

Katarzyna Pisarzewska, „Zbieg okoliczności” – Obiecanki i udręki rodzinne


Najnowsza powieść Katarzyny Pisarzewskiej zmagać musi się z kilkoma problemami, wśród nich zaś najważniejszy jest jeden. To problem oddziałujący podczas całej lektury, ani na chwilę niedający o sobie zapomnieć. Jego imię to Joanne, nazwisko – Rowling. Pozostałą część opisu można by w zasadzie pominąć, nietrudno bowiem odgadnąć, że publikacje obu autorek koncentrują się na niemal jednakowej tematyce i że od porównań uciec nie sposób. Rzeczywiście więc przytrafia się tu zbieg okoliczności. Aby nie pozostawić wątpliwości: niefortunny, niestety, dla polskiej pisarki.

wtorek, 1 października 2013

Igor Ostachowicz, „Noc żywych Żydów”


Naładowana kulturą popularną powieść Igora Ostachowicza, tegorocznego finalisty Nike, to podobno skandal, szok i niesmaczne wątki. Przy takiej enumeracji aż chciałoby się sparafrazować głównego bohatera, wyliczając dalej: olewka dla powagi spraw patrotyczno-narodowych, nihilizm, mizantropia oraz niemoralne prowadzenie się (książki). Można jednak podejść do interpretacji drogą wyznaczoną przez autora, a zatem bez zbytniego nadymania się. Pulp okaże się wtedy formą dla opowieści inteligentnej i zabawnej, ale przede wszystkim – poruszającej ważne wątki.

środa, 25 września 2013

Wojciech Chmielarz, „Farma lalek” – Z autorytetem Hitchcocka


W drugiej skoncentrowanej na przygodach komisarza Mortki powieści Wojciech Chmielarz wyraźnie zmienia strategię. Solidny, ale stosunkowo mało ekscytujący Podpalacz wydawać może się teraz wprawką, pasem rozbiegowym dla tego, co autor ma do zaprezentowania. W Farmie lalek jest zatem odważniej, bardziej soczyście, więcej tu także zwrotów akcji. Słowem, szeroko zakrojona intryga posiada wszystkie elementy potrzebne do tego, by porwać ze sobą czytelnika. To wierzchnia warstwa historii – efektowna, a jeszcze nie efekciarska. Ale powieść kryminalna nie tylko dynamiką i zwrotami akcji stoi. Warto zatem pochylić się nad tym, co książka oferuje oprócz sprawnie skonstruowanej linii fabularnej.

poniedziałek, 23 września 2013

Kinga Dunin, „Karoca z dyni”


Mimo że napisane przeszło dekadę temu, eseje te pod wieloma względami są wciąż aktualne. Publikowane między innymi w „Wysokich Obcasach”, „FA-arcie” i „Kurierze Czytelniczym” mają za spoiwo baśń znaną chyba wszystkim w zachodnim kręgu kulturowym. Baśń, wydawałoby się, do cna wyeksploatowaną. Jak się jednak okazuje, interpretowalna jest ona na nieco głębszych poziomach niż te powszechnie wykorzystywane.

wtorek, 17 września 2013

Stefan Chwin, „Hanemann”


Współcześnie takiej literatury już się w Polsce nie tworzy. Tym ryzykownym zdaniem, zbyt ogólnym i mogącym świadczyć o naiwności, można by zacząć mówić o wydanym po raz pierwszy w latach dziewięćdziesiątych Hanemannie – bo to lektura zdecydowanie wyróżniająca się; melancholijna, powracająca do przeszłości i napisana wytwornym językiem. To historia mająca swój początek zaraz przed wybuchem drugiej wojny światowej, ale nie o wojnie traktująca, nie bezpośrednio. Inna niż można by się tego spodziewać – wziąwszy pod uwagę umiejscowienie akcji – jest także obrana perspektywa. Nie porządkuje ona rzeczywistości według klucza zawierającego agresorów i ofiary, daleka jest od wartościowania na dobrych i złych. Książka napisana przez Polaka, mająca za głównego bohatera Niemca i oddająca narrację dziecku otwarta jest na wielość odczytań.

czwartek, 12 września 2013

Wojciech Chmielarz, „Podpalacz”


Podstawowy motyw organizujący powieściowy debiut Wojciecha Chmielarza wydaje się nieprzyzwoicie prosty – w środku srogiej zimy po warszawskich ulicach zaczyna grasować podpalacz. Jeśli sprawa wiąże się z bandyckimi porachunkami, wystarczy złapanie tropu i trochę pracy, a śledztwo powinno potoczyć się gładko. Jeśli zaś podpaleń dokonuje piroman, włożone w dochodzenie środki trzeba będzie podwoić (nie wiadomo wszak na jakiej podstawie sprawca wybiera interesujące go domy, nie można także wykluczyć czynnika przypadkowości). Jakkolwiek nie brzmiałaby odpowiedź, od początku daje się zauważyć, że Podpalacz skrojony został na miarę naszego rodzimego podwórka – zwyczajne śledztwo i przeciętni, przynajmniej z pozoru, bohaterowie.

piątek, 6 września 2013

Magdalena Tulli, „Sny i kamienie”


Sny i kamienie Magdaleny Tulli to dziwna książka, która poczyniła zamieszanie wśród krytyków w połowie lat dziewięćdziesiątych. Była chwalona między innymi za bezkompromisowość, styl, poczucie formy i fakt, że jej autorka nie przejęła się wyczerpaniem czy postmodernizmem. Choć przecież postmodernizm uwidacznia się tu pod wieloma względami. Nie powieść to bowiem – nie w sensie ścisłym, ponieważ utwór wpisuje się w nieepicki model prozy, i nie poezja, choć korzysta z jej funkcji. W treści zaś opis jakby na jednym wdechu pisany – ludzie z entuzjazmem i poczuciem spełnienia wznoszą bezimienne miasto (utożsamiane jednak z Warszawą), by następnie pozwolić przejąć władzę pustce, rozpadowi, siłom entropii.

środa, 21 sierpnia 2013

Manuela Gretkowska, „My zdies’ emigranty”


Debiut Manueli Gretkowskiej z 1991 roku wpisuje się w konwencję dziennika prowadzonego na emigracji. Narratorka, chociaż mogła stać się Niemką i oprócz kategorii przesiedleńca dostać zasiłek i mieszkanie („za dokument potwierdzający niemieckość wystarczy nawet zaświadczenie szczepienia wydane przed 8 maja 1946”), i chociaż do rozważenia była kwestia pozostania Żydówką (aczkolwiek z tym więcej problemów), mieszka w Paryżu, a czasem nawet przyznaje się do ojczystego kraju. Lekkie i raczej pozbawione problemów jest życie paryżanki piszącej doktorat. Wydarzenia około roku 89. pobrzmiewają w jej zapiskach echem, jednak dalekim, skutecznie zagłuszanym przez słodki gwar uliczny, gnozję, filozofię, harcujące w mieszkaniu myszy i zabawy przyjaciół.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Sylwia Chutnik, „Dzidzia”


Lubię Sylwię Chutnik. Mało kto potrafi tak umiejętnie przyłożyć brzydotą i tragedią, że chciałoby się śmiać, ale trochę jednak człowiekowi głupio. Odczucia takie towarzyszyły lekturze jej debiutanckiej powieści i podobnie dzieje się teraz. Istotne różnice między dwoma tekstami dostrzegalne są natomiast w warstwie formy – na co zresztą zwracali uwagę niezadowoleni krytycy – Dzidzia bowiem to skrzyżowanie powieści z publicystyką, szczątkowej linii fabularnej z wykrzykiwanymi hasłami. Twór to pod pewnymi względami rzeczywiście nieco ułomny, ale też – na pewno nie niepotrzebny.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Edmund White, „Zapominanie Eleny” – Wyspa jak każda inna


Wydany niedawno przez Biuro Literackie debiut Edmunda White’a z 1973 roku poprzedza głośnego Zucha o dziewięć lat, Hotel de Dream aż o trzydzieści cztery. W takich okolicznościach niebezpodstawnie mnożą się pytania o jakość wczesnego pisarstwa autora uchodzącego za stylistycznego maestro oraz o podobieństwa i różnice w stosunku do nowszych utworów. Warto o tym pomyśleć, a następnie przypuszczenia zweryfikować – eksperymentatorskie Zapominanie Eleny to projekt niełatwy w odbiorze, prowadzony nieco ślamazarną narracją (bardziej nawet niż w Zuchu), ale mogący przynieść satysfakcję, zwłaszcza przepadającym za poetyką White’a.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Olga Tokarczuk, „Dom dzienny, dom nocny”


W swojej kolejnej po Prawieku… głośnej książce Olga Tokarczuk zdała się na sylwiczność – połączyła opowiadanie, parabolę, dziennik i notatki. Spoiwem dla wszystkich tych form jest umiejscowienie akcji w okolicach Nowej Rudy, głównie we wsi Krajanów, w której pisarka mieszkała. Dom dzienny, dom nocny ma więc zupełnie inny wymiar niż Prawiek… – bardziej intymny i autobiograficzny. Ale istnieją także obu utworów punkty wspólne. W warstwie realistycznej, z fabułą osadzoną w latach 90., narratorka dziennika wiedzie życie podporządkowane przyrodzie. To znana już z Prawieku… pochwała natury, uznanie jej praw. Z kolei przestrzeń oniryczna książki zorientowana jest na filozofię, mity, wierzenia i archetypiczność, co również nie powinno nikogo szczególnie zadziwić.

środa, 31 lipca 2013

Wojciech Kuczok, „Gnój”


Nagrodzona Nike i Paszportem Polityki powieść Kuczoka mówi o rodzinie patologicznej, choć w książce słowo „patologia” nie pojawia się ani razu. Można przypuszczać, że gdyby narrację prowadziła nie sama przemocy ofiara – dorosły już teraz syn, który, jak chce Kuczok, dorósł, ale dzieckiem być nie przestał – opowieść wyglądałaby diametralnie inaczej, zatuszowana i wyzbyta z elementu patologicznego. Ponieważ krewni, sąsiedzi i znajomi nie reagują. Społeczne przyzwolenie na stosowanie kar fizycznych w czasach, w których rozgrywa się akcja powieści, tj. w okresie Polski Ludowej, było wysokie (obecnie przyzwala około 49% Polaków). Wtedy także struktura patriarchalna umożliwiająca prowadzenie w domu totalitarnego państewka utrzymywała się na wiele mocniejszych fundamentach niż dzisiaj.

czwartek, 25 lipca 2013

Janusz Rudnicki, „Śmierć czeskiego psa”


W zbiorze opowiadań Rudnickiego: pies czeski, Praga czeska, czescy przyjaciele, a w końcu – czeski tu humor. Może trochę ostrzejszy, bardziej wulgarny, ale po czesku spinający powagę, absurd i tragizm. Mariusz Szczygieł w książce Zrób sobie raj pisał, że Czesi satyrą maskują trudność podjęcia nieprzyjemnej refleksji, związanej z przykrością i bólem, z tematami, które lepiej zepchnąć z obrzeży świadomości. Tymczasem Janusz Rudnicki, „pół człowiek, pół Polak”, jak sam się określa, od pytań niewygodnych tudzież nieprzyjemnych nie ucieka. Nie bawi dla samej zabawy. W osiemnastu zamieszczonych w zbiorze historiach – choć nie odczuwa się tego znacznie; teksty nie zasadzają się na przytłaczaniu bólem – zadziwiająco wiele pojawia się śmierci, szaleństwa, samotności i goryczy.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Klementyna Suchanow, „Królowa Karaibów” – Jak działa ta rewolucja?


Wiele w książce Klementyny Suchanow wiąże się z misją. Pierwszą z nich – jak okazuje się w trakcie lektury, zepchniętą potem na tor boczny – realizuje sama autorka, wyruszając na Kubę w poszukiwaniu korespondencji Witolda Gombrowicza i Virgilia Piñery. Chociaż jest to zmarginalizowany wątek, wyraźnie ustępujący miejsca dwóm pozostałym, krótkie rozdziały wypełnione wędrówkami po ulicach Hawany i poznawaniem twarzy socjalistycznego kraju z bliska w pełni wystarczają, by połączyć przeszłość z teraźniejszością. To zaś konieczność, ponieważ na Kubie, mimo że z różnymi efektami, historia wciąż potrafi głośno o sobie przypomnieć.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Patrick Ness, „Siedem minut po północy” – Mała wielka opowieść


Gdy mija siedem minut po północy, nadchodzi potwór. Najpierw dają się słyszeć stłumione głosy dochodzące znikąd i zewsząd zarazem. Przez chwilę można wmawiać sobie, że to wiatr szeleszczący liśćmi albo zwykłe działanie wyobraźni, ale w końcu staje się jasne – szepty wzywają Conora. Zamiast jednak nastawać na życie trzynastoletniego chłopca, potwór domaga się czegoś zgoła odmiennego. Ponieważ to nie strachy spod łóżka (albo z ogrodu) stanowią w książce element bazowy. Nie traktuje ona o walce z nadprzyrodzonym. Treści zorientowane są tu na zmagania zupełnie realne.

wtorek, 2 lipca 2013

Joanna Bator, „Piaskowa Góra”


Joanna Bator dysponuje wiedzą, zmysłem obserwacji i ogromnym talentem do przekładania rzeczywistości na literacką fikcję. Jej trzecia w dorobku książka beletrystyczna, saga rodzinna z okolic Wałbrzycha, jest planem wykonanym w więcej niż stu procentach – tyle że tym razem na serio. Nawiązanie to nieprzypadkowe, bo Piaskowa Góra odsyła do Polski rozpiętej pomiędzy czasami wojny a transformacją ustrojową, za główny punkt obierając sobie relację z rzeczywistości zanurzonej w szarości PRL-u. Historii jednak do barw nijakich daleko. To iście karnawałowy kalejdoskop wydarzeń, korowód postaci i emocji, drobiazgowo i z kunsztem sportretowana polskość.

sobota, 22 czerwca 2013

Krzysztof Varga, „Aleja Niepodległości”


Aleja Niepodległości to rzecz dziwna i uciążliwa, ani zła, ani dobra, za to przytłaczająca i w przytłaczaniu tym okropnie konsekwentna. Opowieść toczy się – choć raczej wypadałoby użyć słowa „pełznie” lub „czołga” – wokół życia czterdziestoletniego straceńca i nieudacznika z pokolenia Wsadzonych Na Siodło lub też pokolenia Bez Teleranka. Rozrysowany grubą kreską Krystian Apostata to uosobienie wszystkich bliższych i dalszych synonimów dla dwóch użytych do opisu słów. Przegrany, samotny, niepamiętający o dawnych celach i marzeniach, zaś w rzadkich chwilach olśnienia niezdolny, by uczynić krok zmierzający do ich podjęcia. Na przeciwległym biegunie postawiony zostaje jego rówieśnik, umiejący przystosować się do warunków konsumpcyjnego świata i skonstruować swoją tożsamość Jakub Fidelis – pierwszy tancerz Rzeczypospolitej.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Elisabeth Åsbrink, „W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa” – Bez pęknięcia sprzeczności


Ingvar Kamprad, założyciel firmy IKEA, symbol światowej sławy przedsiębiorcy i duma Szwecji, stawiał pierwsze kroki przemysłowca u boku wieloletniego przyjaciela Ottona Ullmanna. Wcześniej, jako nastolatkowie, chłopcy byli nierozłączni. Pracowali i bawili się ramię w ramię pośród malowniczego krajobrazu Smalandii: czyścili oborę, doili krowy i przerzucali siano, nocą wypływali na jezioro lub jeździli rowerami na potańcówki. Otto przebywał u rodziny Ingvara zatrudniony jako parobek. Znalazł się tam, daleko od rodzinnej Austrii, uciekając przed Holocaustem. Ingvar uwielbiał Ottona i jednocześnie czynnie wspierał ideologię nazistowską. Jak można połączyć te dwa światy? W jaki sposób teoria i praktyka mogą być tak rozbieżne, wykluczające się nawzajem?

wtorek, 4 czerwca 2013

Grażyna Jagielska, „Fastryga”


Fastryga to książka o poddawaniu się, o klęsce możliwości. To narracja biorąca na cel społeczne i psychologiczne uwarunkowania każące kobietom przyjmować na siebie całą odpowiedzialność, za wszystko i bez zająknięcia. Mężczyźni nie pomagają – nie ma ich, odeszli dawno temu, zostawiając kobiety samotne, z natłokiem obowiązków, w kieracie odzierającym z zastanowienia, czasu i szans na lepsze. Zostają tylko powinności, rutyna, powolne zanikanie. Jeśli zaś mężczyzna wraca, sytuacja kobiety wcale nie ulega poprawie. Dzieje się równie źle, choć nieco inaczej – niknięcie powodowane jest innymi czynnikami.

środa, 29 maja 2013

Agnieszka Hałas, „Po stronie mroku”


Zbiór dwunastu opowiadań obracających się wokół tematu Szeolu początkowo podsuwa skojarzenie z wydanym w Uczcie wyobraźni omnibusem Jeffrey'a Thomasa Listy z Hadesu. Punktown. Swoją panoramę piekła Thomas przedstawił efektownie, w konstrukcji świata wykorzystując bezwzględne zasady wyciągnięte ze Starego Testamentu, choć również z fabularnymi ubytkami (m.in. przewidywalnymi zwrotami akcji). Byłam ciekawa, czy Agnieszka Hałas poszła w tym samym kierunku, kreśląc Szeol w sposób odważny i krytyczny. Lektura Po stronie mroku pokazała, że te dwie wizje mają niewiele cech wspólnych. Bliżej opowiadaniom Hałas do polskiej prozy fantastycznej, w której dominuje trend ukazywania piekła i nieba współzależnych od siebie, działających w komitywie i wcale nie tak różnych od życia doczesnego.

czwartek, 23 maja 2013

Kamil Sipowicz, „Encyklopedia polskiej psychodelii” – Wielu pod wpływem


Wydana niedawno przez Krytykę Polityczną Encyklopedia polskiej psychodelii to książka początkowo budząca nadzieje, potem niezła, a w końcu trochę rozczarowująca. Jak głoszą entuzjastyczne hasła na obwolucie, wiedzy tutaj zawartej nie pozna się w szkołach – chyba zresztą niebezzasadnie. Podstawa programowa kształcenia nie przewiduje wszak omawiania dorobku artystów, z trzema wieszczami na czele, w kontekście środków działających na ośrodkowy układ nerwowy. A może powinna? Choćby wspomnieć, tak aby nie przemilczać? Temat to na dłuższą dyskusję z wielu powodów, między innymi takiego, że – jak podaje Kamil Sipowicz – nie na Witkacym kończą się u znanych literatów (i nie tylko) eksperymenty psychodeliczne.

poniedziałek, 20 maja 2013

Psychodeliki i wróżki


„Nadużywane dzisiaj w drugorzędnej prozie opisy czarodziejskich magicznych napojów to daleka reminiscencja pradawnych egejskich kultów przywleczonych przez plemiona Pelazgów do krain brytyjskich jeszcze przed najazdem Germanów, Anglosasów i Rzymian. Ci ostatni zaczęli swoją kolonizację od wycinania wielkich świętych gajów jarzębinowych. Podobnie zresztą czynili później chrześcijanie.

Alex Grey, Gaia

Celtyccy druidzi uzyskiwali swoje wizje, wpatrując się w dąb (derwydd – widzący z dębu). Byli oni poetami, widzącymi więcej, mieli władzę nad królami i obdarzani byli szacunkiem. Ogromną rolę w prastarych kultach Wielkiej Bogini pełniły kobiety, między innymi irlandzkie wróżki banshee, zdegradowane później przez chrześcijaństwo do obrzydliwych czarownic z zakrzywionym nosem. Słynna maść do latania (Fliegesalbe), znana jasnowidzącym kobietom w całej Europie, zawierała między innymi pięciornik, pięciokończystą topolę, irys, pietruszkę, trujący akonit, belladonnę, cykutę, szalej, dziki seler, marek kucmerkę, olej i sadzę. Być może także opium i konopie. Wiedzę o dokładnych składnikach i proporcjach kobiety zabrały jednak do grobu, a raczej na stos. Kilkadziesiąt tysięcy mądrych spadkobierczyń prastarego kultu Wielkiej Matki (a także zupełnie przypadkowych ofiar) spalono żywcem w czasach prześladowań.
Zdegradowane i fizycznie zniszczone kobiety (wraz z nieprzeliczoną gromadą leśnych, wodnych i domowych bóstw oraz innych duchów) zostały w świadomości ludu – indoktrynowanego przez stulecia w kościołach chrześcijańskich – przemienione w staruchy, wampirzyce, lamie i empuzy. A jednak mimo pracy dwóch tysięcy lat chrześcijańskiej nauki próba całkowitego ich wyparcia nie powiodła się. Wielka Matka, Biała Bogini, powraca do nas w zbiorowej nieświadomości, która potrafi otworzyć się pod wpływem psychodelików. Może także dlatego chrześcijańska Europa nadal zabrania ich spożywania”.

Kamil Sipowicz, Encyklopedia polskiej psychodelii, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2013

sobota, 18 maja 2013

Tove Jansson, „Uczciwa oszustka”


Pod koniec 2012 roku nakładem wydawnictwa Marginesy ukazała się atrakcyjnie opracowana biografia Tove Jansson, artystki kojarzonej przede wszystkim z opowieściami o muminkach, ale piszącej również książki niezwiązane ze znaną na całym świecie Doliną. W kilka miesięcy później do księgarń trafiła ostatnia powieść Jansson skierowana do dorosłego odbiorcy, po raz pierwszy dostępna w Polsce. Chłodna, stonowana okładka oraz niewielka objętość tekstu obramowana szerokimi marginesami przygotowuje na zwięzłość i konkret, prawdopodobnie bardziej nowelę niż rozbudowaną powieść. I rzeczywiście, pisarka dobrze wiedziała, o czym chce mówić, nie pozwoliła sobie także na stosowanie dygresji. To jednak, co w Uczciwej oszustce zawarła, w pełni wystarcza, by historia mogła satysfakcjonować.

czwartek, 16 maja 2013

Sylwia Chutnik, „Kieszonkowy atlas kobiet”


Rozpisany przez Sylwię Chutnik atlas to odważny i dość kontrowersyjny eksperyment. Na trop jaki rodzaj literatury reprezentuje książka naprowadzić mogą już rozbieżności w wystawianych przez krytyków i czytelników opiniach. Wachlarz skrajnie różnych ocen rozciąga się od zapewnień o geniuszu po bezceremonialne mieszanie powieści z błotem. Lektura Kieszonkowego atlasu kobiet nie pozostawia złudzeń – opozycyjność zdań jest zupełnie uzasadniona. Książka ta to projekt bezkompromisowy, przekraczający tabu i z widoczną frajdą dla autorki oscylujący między komizmem a tragizmem.

niedziela, 12 maja 2013

Olga Tokarczuk, „Prawiek i inne czasy”


Powieść, która przyniosła Oldze Tokarczuk Nagrodę Fundacji Kościelskich i Paszport Polityki skupia się wokół mitu. Mit konstruuje tu fabułę rozgrywającą się na niedookreślonym początkowo obszarze („Prawiek jest miejscem, które leży w środku wszechświata”) od czasów I wojny światowej do lat osiemdziesiątych XX wieku. Jednak chociaż wydarzenia z wielkiego świata docierają do Prawieku i wpływają w pewnym stopniu na życie jego mieszkańców, w zestawieniu z innymi elementami książki pełnią one rolę marginalną. Tym zaś, na co szczególnie należy zwrócić uwagę, są odwołania mitologiczne i symbole: symbolika zawarta w imionach postaci, nazwach rzek, w liczbach; wątek dotyczący pierwszych ludzi; atrybuty chrześcijańskie i zaczerpnięte z pogaństwa – wizerunek Maki Boskiej Jeszkotlowskiej albo szukanie kwiatu paproci.

środa, 8 maja 2013

Majgull Axelsson, „Droga do piekła”


Debiut powieściowy wielokrotnie nagradzanej szwedzkiej pisarki pierwotnie opublikowano w Polsce pod tytułem Daleko od Niflheimu. Daleko od mitycznej, skutej lodem krainy melancholii, którą w uproszczeniu uznać można za odwrotność wiecznego szczęścia Valhalli. Tytuł nowego wydania zdaje się ułatwiać interpretację historii kobiety, ambasadorki, która żyje w zupełnie realnym piekle – na ziemi. To niejednoznaczny i bardzo subiektywny zapis o dwóch światach: tym osobistym, nieprzeniknionym dla innych, oraz empirycznym, dotyczącym krajów rozwijających się oraz Szwecji drugiej połowy XIX wieku.

sobota, 4 maja 2013

Peter Watts, „Behemot” – W głębiny i na powierzchnię


W zwieńczeniach dobrze radzących sobie cykli często pokłada się spore nadzieje. W przypadku ostatniego tomu Trylogii Ryfterów Petera Wattsa zdecydowanie nie są one bezpodstawne. Od pisarza, który znakomicie scala futurologię z konstrukcjami fabularnymi, niezależnie od obranej scenerii – bo czy to w kosmosie, oceanicznych odmętach, czy przestrzeni wirtualnej, Watts zawsze zaskakiwał pozytywnie – można oczekiwać kolejnej dawki prozy na tym samym wysokim poziomie. Zakładając powyższe, ßehemot powinien ponownie wzbudzić w czytelnikach uznanie dla kreatywności autora. Oczywiście istnieje także druga możliwość, mianowicie pójście na łatwiznę przy tworzeniu ostatniego tomu i tym samym wywołanie wrażenia zmarnowanego potencjału. Watts wybrał rozwiązanie pośrednie.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Philip K. Dick, „Wyznania łgarza”


Najpopularniejsza obyczajowa powieść Philipa K. Dicka rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych połowy XX wieku. Okres ten charakteryzował się wystąpieniem dość ciekawego zjawiska społecznego. Była nim zbiorowa fascynacja niezidentyfikowanymi obiektami latającymi znanymi powszechnie pod nazwą UFO. Jak podaje Rafał Nawrocki w posłowiu do książki, przeprowadzone wówczas przez rząd Stanów Zjednoczonych badania wskazały na ponad trzy tysiące obserwacji domniemanych przybyszów z kosmosu. Skala zjawiska była więc znaczna, natomiast zainteresowanie obcymi, czy nawet ostrożniej: niewykluczanie ich istnienia, niebezpodstawne. Trudno bowiem od razu wykluczać, jeśli temat nie schodzi z wokandy, a przypadków spotkań z UFO przybywa.

sobota, 20 kwietnia 2013

Mariusz Szczygieł, „Zrób sobie raj”


Polska jest krajem martyrologii. Uświęconego wizerunku Polaka walczącego i cierpiącego za ojczyznę oraz Matki Polki, która poświęca swoje życie wychowywaniu kolejnego pokolenia patriotów i także cierpi, uświęcona i odrealniona, choć w inny sposób niż mężczyźni. My, Polacy, wolimy jednoczyć się wokół nieszczęścia, chwilom poważnym i smutnym przypisujemy większą wagę niż momentom radosnym. Podobnie jak Węgrzy, lubimy się nad sobą użalać. Tyle w tym pierwiastka pozytywnego, że przynajmniej nie notuje się u nas tak wysokiego odsetka samobójstw, co w kraju Madziarów. Czechy są zupełnie inne. Tam nie siedzi w „jednym oku etos, a w drugim patos”. I dlatego pewna część Polaków do Czech tęskni, i Czechy mitologizuje.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Sara Shilo, „Krasnoludki nie przyjdą” – Bez króla falafela


Izraelska pisarka, która swoim debiutem w ojczystym kraju wzbudziła literacką sensację, napisała książkę o rodzinie. Książkę krótką, ponieważ w polskim wydaniu liczącą zaledwie dwieście pięćdziesiąt stronic. Uchwycone na nich kilka kadrów z życia domowników rozdziela się w polifonicznej narracji na pięć głosów. Rozpoczyna Simona Dadon, owdowiała matka sześciorga dzieci, dla której śmierć męża okazała się również śmiercią wszystkiego, co przyjemne i łatwe. Następnie rolę narratorów obierają po kolei Itzik, Dudi, Kobi i Eti, dzieci w różnym wieku, zupełnie różne i oddalone od siebie nawzajem. Na tle rozbijających się katiuszy i obyczajów panujących w izraelskiej osadzie każdy z bohaterów-narratorów opowiada o własnych trudach, wątpliwościach i marzeniach, o próbie funkcjonowania w rozbitej rodzinie, która zaprosiła w swoje progi niewinne z początku kłamstwo.

środa, 10 kwietnia 2013

Jack Kerouac, „W drodze”


Chociaż w Polsce stosunkowo mało znany – co wiąże się z panującym wówczas ustrojem politycznym i cenzurą – powstały w latach 50. w Stanach Zjednoczonych ruch beatników stanowi jeden z ważniejszych amerykańskich manifestów kontrkultury. O ponad dekadę poprzedziwszy rewolucję hippisowską, Beat Generation odrzuciło propagowany powszechnie konsumpcjonistyczny styl życia bogacącej się klasy średniej na rzecz indywidualizmu, anarchizmu i daleko posuniętej swobody, zarówno obyczajowej, jak i literackiej. W drodze Jacka Kerouaca, nazywane niekiedy Biblią beatników, skupia się głównie na aspekcie podróży. To chaotyczne zrywy bohaterów, upajanie się przemierzaniem wielkich połaci terenu, życie bez zobowiązań i bez uznawania narzucanych społecznie reguł.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Sylvia Plath, „Szklany klosz”


Tę w dużej mierze autobiograficzną powieść Sylvia Plath pisała w latach 1958-1962. W 1963 roku książka ukazała się drukiem, wydana pod zmienionym nazwiskiem, o miesiąc wyprzedzając samobójczą śmierć autorki. Fala zainteresowania publikacją, jaka w końcu wystąpiła, spowodowana była głównie faktem, że Szklany klosz to studium postępującej choroby psychicznej. Plath, sama cierpiąc na zaburzenia afektywne dwubiegunowe, oddała zadziwiająco przejrzysty obraz odgradzania się od rzeczywistości.

piątek, 29 marca 2013

Gabriel García Márquez, „Sto lat samotności”


Kolumbijski laureat Nagrody Nobla z 1982 roku, uchodzący za jednego z najważniejszych przedstawicieli realizmu magicznego, na kartach Stu lat samotności stworzył cały mikrokosmos społeczny – zogniskowana na dziejach siedmiopokoleniowej rodziny Buendiów powieść jest przedsięwzięciem pokaźnym i imponującym. To bogata w odniesienia, wielowątkowa historia o nieuchronnym losie, miłości oraz jej braku, obłędzie i okrucieństwie, spięta ciążącym na Buendiach piętnem kazirodztwa.

piątek, 22 marca 2013

Virginia Woolf, „Własny pokój. Trzy gwinee”


Dwa zamieszczone tu eseje, uznawane za najważniejsze pisma publicystyczne Virginii Woolf, ukazały się kolejno w latach 1929 i 1938. Pierwszy z nich, Własny pokój, stanowi wnikliwe studium dotyczące pisarstwa kobiet na przestrzeni lat. Jest to tekst przełomowy z tego względu, że owych czasach – pomiędzy pierwszą a drugą falą feminizmu – krytyka patriarchalnego porządku nie istniała w formie, jaką zastosowała Woolf. Z kolei Trzy gwinee, zaangażowany protest przeciwko wojnie, rozszerza wcześniej poruszane wątki, pogłębia wcześniej wygłoszone oskarżenie. Zarówno jednak pierwszy, jak i drugi tekst, każą zanotować konkluzję: talent i ponadprzeciętna zdolność wyrażania myśli, tutaj uchwytna chyba nawet bardziej niż w prozie, czynią Woolf pisarką, przed którą chciałoby się chylić czoła.

sobota, 16 marca 2013

Peter Godwin, „Strach. Ostatnie dni Roberta Mugabe” – Polityka strachu


Zimbabwe, niegdyś jeden z najlepiej rozwiniętych krajów Afryki, w 2008 roku pokazuje, co to upadek, zniszczenie, przerażający paradoks. Liczba zatrudnionych sięga tu sześciu procent. Ludzie głodują, nie mają dostępu do szkół ani do szpitali. Waluta państwowa niemal zupełnie straciła wartość; jedna trzecia Zimbabwejczyków próbuje się ratować, opuszczając ojczyznę. Za tym wszystkim stoi jeden tylko człowiek, sprawujący władzę nieprzerwanie od 1980 roku Robert Gabriel Mugabe. Jego polityka opiera się na strachu.

Gdy w 2008 roku w Zimbabwe odbywają się wybory prezydenckie i parlamentarne, do kraju swojego dzieciństwa wraca Peter Godwin. Jak przyznaje, pragnie zatańczyć na politycznym grobie Roberta Mugabe: utraciwszy kontrolę nad sfałszowanymi wyborami, które dopiero co zorganizował, najdłużej na świecie panujący przywódca po dwudziestu ośmiu latach miał utracić władzę. Wydarzenia przybierają jednak inny obrót, niż można by się tego spodziewać. Do wiadomości podana zostaje informacja o konieczności przeprowadzenia drugiej tury. Ale co najważniejsze – okazuje się, że Mugabe wcale nie zamierza zsiadać z fotelu tyrana. Zamiast tego rozpoczyna kampanię opierającą się na zastraszaniu i torturach, nierzadko prowadzących do śmierci ofiar. Wyniszczony kraj ogarnia fala przemocy, którą nam, współczesnym Europejczykom, trudno sobie nawet wyobrazić.

Relację Godwina podzielić można na trzy poziomy. Przede wszystkim dziennikarz przemierza Zimbabwe, rozmawiając z tymi, którzy doświadczyli represji. Odwiedza nieliczne działające jeszcze kliniki, oddaje głos ludziom, których domy rozgrabiono, rodziny wymordowano, tym, którzy słyszeli chrzęst kości, gdy je im łamano. Jest ich wielu. Nie każdy z nich rzeczywiście głosował na MDC (Ruch na Rzecz Zmian Demokratycznych, opozycja), oprawcom to nie przeszkadza. To „fabryka tortur”: Tym właśnie jest to, co się tutaj dzieje – przemocą na skalę przemysłową. Godwin z pieczołowitością i poważaniem zapisuje historie Zimbabwejczyków. Niektórych z nich przewozi się na taczkach, bo nie mogą chodzić. Inni opowiadają o warunkach panujących w więzieniach, o tym, do czego byli zmuszani. Kobiety mówią o zbiorowych gwałtach: Brenda Meister nie może zapomnieć historii kobiety, która wyszła załatwić sprawunki z jednym z rocznych bliźniaków, a drugiego zostawiła z ojcem. Po powrocie zastała martwego męża na podłodze obok dziecka z obciętą głową. Zbiry Mugabego, które to zrobiły, chwyciły ją i zgwałciły przy ciałach (…).

To niewiarygodne, ale tym, co łączy bohaterów reportażu, jest odwaga, by dalej sprzeciwiać się dyktaturze. Wielu z nich trafia do więzień regularnie, z pełną świadomością, raz po raz przeżywając te same męki. Sam Godwin zresztą ryzykuje życie – uznano go kiedyś za wroga państwowego, oskarżono o szpiegostwo. Mimo to spotyka się z działaczami politycznymi, bierze udział w rozmowach dotyczących następnych kroków. To drugi poziom, jaki wyodrębnić można w książce, sfera polityki, dążenie do odratowania Zimbabwe. Tragizm sytuacji polega tu na izolacji międzynarodowej: jak gdyby świata nie obchodziła nasza walka o demokrację. Wszystko dlatego, że nie mamy ani kropli ropy do zaoferowania. Działania ONZ blokuje zaś dwoje zaufanych obrońców praw człowieka, Rosja i Chiny. Poza tym opozycja nie chce sięgnąć po broń, oficjalnie więc nie można mówić o wojnie domowej. Wojnę prowadzi tu tylko jedna ze stron.

Gdyby nie obraz okrucieństwa, jaki wyłania się z lektury, przerywniki dla świadectw tyranii takie jak opisy miejsc, do których Godwin wraca po latach, mogłyby urzekać. Bo oprócz dwóch najważniejszych aspektów, jest to też osobista opowieść człowieka mocno związanego z krajem pochodzenia. Dla Godwina spisywane relacje to nie tylko argument na to, że powszechnie gwałci się w Zimbabwe prawa człowieka. To przede wszystkim historie ludzi, każda z osobna, nad którymi należy się z szacunkiem pochylić. I warto, bo to ważna rzecz.

Wydawnictwo Czarne, 2013
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

niedziela, 10 marca 2013

Andre Norton, „Świat Czarownic” – Powrót do korzeni


Alice Mary Norton, przez wielu nazywana Matką Fantastyki, to autorka ponad stu książek osadzonych w różnych ramach gatunkowych. W jej dorobku znajdują się zarówno powieści dla dzieci, detektywistyczne i przygodowe, jak również science fiction czy fantasy. Do ostatniego wymienionego nurtu wlicza się najbardziej znaną serię pisarki pt. Świat Czarownic. Omawiany tu pierwszy tom cyklu swoją premierę miał w 1963 roku (w Polsce wydanie książkowe pojawiło się dopiero w 1990). Wraz ze sto pierwszą rocznicą urodzin Norton polscy czytelnicy otrzymali możliwość przypomnienia sobie o klasyce gatunku – powieść doczekała się wznowienia.

Świat Czarownic wykorzystuje chwytliwy niegdyś w fantastyce motyw współistnienia wielu wymiarów oraz możliwości przemieszczania się między nimi. Simon Tregarth, główny bohater książki, kiedyś podpułkownik, a obecnie uwikłany w sprawy kryminalne zbieg, otrzymuje ofertę dożywotniego ukrycia się przed ścigającymi. Możliwość taka zostaje zgrabnie wyjaśniona: (…) kto jest w stanie oddzielić prawdę od fałszu? Każde słowo docierające do nas z przeszłości zniekształcone jest przez wiedzę, uprzedzenia, a nawet samopoczucie historyka, który zapisał je dla potomności. (…) Historię tworzą i zapisują ludzie, toteż pełna jest ona pomyłek tak charakterystycznych dla naszego gatunku. Wszystkie legendy zawierają okruch prawdy, a oficjalna historia – wiele kłamstw. Bazując więc na legendzie, Norton wysyła Simona do innej rzeczywistości. Tam zaś czekają na szczęśliwca podstawowe atrybuty fantasy: magia i miecz, ale też zupełnie inny porządek społeczny.

Według feministycznej dziesięciostopniowej skali Diany Martin Świat Czarownic plasuje się na najniższym poziomie: kobiety umiarkowanymi sposobami uwalniają się od bycia ofiarami „pierwszej” płci. Lektura książki potwierdza słuszność takiego przyporządkowania. Bo chociaż w świecie realnym na temat istnienia matriarchatu można się co najwyżej spierać, w uniwersum Norton ustrój taki panuje w Estcarpie, kraju czarownic, i ma się całkiem dobrze. Wyłącznie kobiety obdarzone są tam zdolnościami magicznymi, one też sprawują władzę państwową. Pierwiastek emancypacyjny jest jednak niejako wygładzony, a to za sprawą kilku czynników. Z ubogiej ilości dostępnych w książce informacji wywnioskować można, że w obrębie Estcarpu nie kwestionuje się matriarchalnego porządku, nie ma zatem powodów do walki. Ponadto władza w rękach kobiet nie jest ani nieprzychylna wobec mężczyzn, ani wszechwładna. Do pewnego stopnia zachowany zostaje też podział na tradycyjne role płciowe, czego najlepszym przykładem groteskowa rozmowa między władczynią a kapitanem. Na sugestię zarządzenia wyprawy, czarownica odpowiada: Jak uważasz, kapitanie, to ty sprawujesz pieczę nad wojskiem. Jakkolwiek nie komentować owej stonowanej kontestacji patriarchatu, książka Norton utrzymuje, że Estcarp to kraina szczęścia. Zagrożenie natomiast docierać ma z zewnątrz.

Zaproponowane przez Norton rozwiązania fabularne nie będą dla czytelnika fantastyki nowością. Wiele z tego, o czym przeczytać można na kartach Świata Czarownic, obrosło schematem, skwapliwie wykorzystywane przez kolejne pokolenia fantastów. Nie trzeba sięgać ku twórcom takim jak Roger Zelazny, by odnaleźć tę prawidłowość. Nawet publikacje z ostatniego dziesięciolecia – między innymi Pan Lodowego Ogrodu Grzędowicza czy Trylogia Nocnego Anioła Weeksa – mają w sobie echa motywów z powieści amerykańskiej pisarki. Wystarczy wspomnieć o wątku wprowadzania techniki do świata quasi-średniowiecznego albo o produkcji (nie)ludzkich maszyn bojowych. W tym sensie sięgnięcie po klasykę okupione może być przeświadczeniem, że już wcześniej się z tym (prawdopodobnie kilkakrotnie) spotkało. Niestety, na niekorzyść Świata Czarownic przemawia fakt, że w przeciwieństwie do wielu powieści czepiących ze źródeł, Świat… jest prostą historią opowiedzianą przy użyciu niewyrafinowanych środków.

Linię fabularną w skali makro napędzają tu kwestie polityczne Estcarpu oraz kilku przyległych królestw, w skali mikro – podróże z jednego miejsca w drugie. Bohaterowie gnani koniecznością lub z wyniku przypadku zmuszeni są odhaczać kolejne miejsca na mapie, niby to uczestnicy gry fabularnej. W ten sposób przychodzi im w udziale zlokalizować truchło pradawnego bóstwa, a następnie, po wygłoszeniu proklamacji, otrzymać artefaktyczny topór. Po oddaniu nagrody, ciało boga natychmiast obraca się w proch (sic!). W szeregu mniej lub bardziej intrygujących przygód najjaśniejszy punkt stanowi Przygoda w Verlaine – jedyny poza samym początkiem fragment, w którym wszystkie elementy dobrze ze sobą współgrają, budząc ochotę na więcej. W innych z kolei momentach nacisk położony zostaje głównie na wartkie tempo akcji, tym samym zaniedbując szczegóły i uniemożliwiając dokładniejsze przyjrzenie się sylwetkom bohaterów. W efekcie tego ostatniego Simon Tregarth zaczyna reprezentować sobą człowieka pozbawionego charakteru – staje się postacią niepełnowymiarową, nośnikiem kilku najwyżej cech, pretekstem dla prowadzenia fabuły. Lepiej od niego wypadają postaci kobiece, lecz mimo feministycznego zabarwienia książki, przez większą jej część czytelnik towarzyszy właśnie Tregarthowi.

Z jednej strony lektura Świata Czarownic nie należy do wyrafinowanych rozrywek, z drugiej natomiast obcowanie z książką również nie ciąży, a wręcz przeciwnie, pozwala na szybkie i bezproblemowe dotarcie do mety. Jest to więc dobry wybór dla tych, którzy chcieliby poznać korzenie gatunku, jednocześnie nie przedzierając się przez toporne, wielotomowe sagi.

Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2013
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

wtorek, 5 marca 2013

Milan Kundera, „Nieznośna lekkość bytu”


Najbardziej znana powieść czeskiego pisarza czerpie podbudowę z filozofii, by na jej podstawie skonstruować fabułę zogniskowaną na kilku nadrzędnych tematach. W ten sposób jako pierwsza wyodrębnia się warstwa metafizyczna: jeśli idea wiecznego powrotu jest najcięższym brzemieniem, bo wszystko, co uczynimy musi się nieskończenie wiele razy powtórzyć wraz ze swoimi konsekwencjami, to jej brak, a więc przemijalność, musi oznaczać wyzwolenie, wspaniałą lekkość. Kundera zastanawia się, czy tak jest w istocie. W jego rozważaniach ważne miejsce zajmują przedmioty takie jak współczucie, miłość czy przypadek. Ale to dopiero pierwszy szereg wyliczanki – niewielkiej objętości książka zawiera w sobie nieporównywalnie więcej.

Wspomniana wyżej lekkość wiąże się między innymi z niemożliwością sprawdzenia, czy powzięta decyzja była słuszną. Nie istnieje szansa cofnięcia się w czasie i wypróbowania innych rozwiązań, być może lepszych; stosunkowo niewiele zależy od nas samych i naszego rozumu. Tak oto Kundera pokazuje ludzi jako istoty skazane na los generujący przypadki – rzecz, wydawałoby się, błahą. Jak wygląda w takim razie problem miłości? Trudno byłoby nie zgodzić się z autorem: Wszyscy uważamy, że jest nie do pomyślenia, by miłość naszego życia miała być czymś lekkim, czymś bez wagi. Sądzimy, że nasza miłość jest tym, co musiało się zdarzyć (…). Tymczasem do spotkania dwójki głównych bohaterów, Teresy i Tomasza, potrzeba było aż sześciu przypadków. Los podsunął ich sobie, a dopiero później umożliwił dokonanie wyboru. Ale nawet wówczas Tomasz nie był pewny, co zrobić – czy to miłość, czy tylko histeria – i kolejny raz zadecydował przypadek.

Bohaterowie żyją w czasach, w których rozgrywają się wydarzenia związane z militarną reakcją Związku Radzieckiego na Praską Wiosnę. Tomasz wyrzeka się dla ukochanej kobiety możliwości życia z dala od okupowanego kraju, co w pewnym momencie wpędza go w rozpacz: Decyzja życiowej wagi opierała się na miłości tak przypadkowej, że nie zaistniałaby ona w ogóle, gdyby jego szef nie zachorował przed siedmiu laty na ischias. I tak kobieta, to ucieleśnienie absolutnego przypadku, leży teraz obok niego i głęboko oddycha przez sen. To uświadomienie sobie własnej niemocy przywodzi skojarzenie z pascalowskim porównaniem człowieka do trzciny, ale podobnie jak w sentencji, i tutaj w końcu pojawia się myśl pozytywna. Łatwo bowiem spojrzeć na koincydencje z innej strony. U Kundery nieustannie objawia się skłonność do zadawania pytań, analizy i przedstawiania wniosków. Widoczna jest też umiejętność wprowadzania autotematycznych wstawek bez zaburzania rytmu opowieści. Warto przymknąć oko na czasem profesorski ton wywodu, bowiem narracji tej, mimo przywoływania wciąż nowych myśli filozoficznych, daleko do pustosłowia.

Rozdziały z perspektywą Tomasza (Lekkość i ciężar) przeplatają się tu z opowieścią skoncentrowaną na Teresie (Dusza i ciało). W przypadku tej drugiej historii ważną rolę odgrywa angażujące polemikę z Freudem pytanie o wolność w miłości. Terasa zezwala partnerowi na wizyty u kochanek, przyjmując jego wyjaśnienia, że ten rodzaj seksu nie ma związku z prawdziwą miłością, która zarezerwowana jest tylko dla jednej osoby. Taki porządek ustanowiony zostaje za dnia, noc z kolei symbolizuje tu spychane do podświadomości lęki – nie tylko te dotyczące romansów męża. Kundera znakomicie połączył mnogość wątków z życia bohaterów, wyodrębnił poszczególne wątpliwości, wreszcie przełożył te ostatnie z języka szczegółowego na ogólny: Jaki jest więc stosunek między Teresą a jej ciałem? Czy jej ciało ma w ogóle prawo nosić imię Teresa? (…) Tylko te najbardziej naiwne pytania są naprawdę poważne. Kwestia podziału na ciało i duszę, mimo że brzmiąca abstrakcyjnie, ma tutaj wymiar zupełnie konkretny: może rozwiązać problem dotyczący łączności albo rozdzielności, jaka zachodzi między miłością fizyczną a miłością mentalną.

Nie sposób pisać o choćby połowie zagadnień, jakie porusza powieść, nie rozciągając tekstu do kolosalnych rozmiarów. Są tu szeroko scharakteryzowane relacje międzyludzkie, fragmenty dotyczące teatralizacji życia, zderzanie ze sobą skrajności. Jest postać kochanka, który nie szanuje żony, tylko kobietę w żonie – typ mężczyzny kochającego przede wszystkim matkę, esencję kobiecości. Jest również motyw treści ulokowanych w przedmiotach i pojęciach oraz niezrozumienie zeń wynikające. Jest w końcu opis działań Związku Radzieckiego, ale też wytknięcie potrzeby epatowania własnym nieszczęściem: Jedynym sławnym budynkiem zniszczonym przez wojnę był staromiejski ratusz. Zdecydowali się zostawić go w stanie ruiny na wieczną pamiątkę, żeby żaden Polak ani Niemiec nie mógł im zarzucić, że mało cierpieli. (…) Terasa spojrzała na zburzony ratusz i nagle przypomniało jej to matkę: ta perwersyjna potrzeba, by pokazywać swe ruiny, (…) obnażać kikut amputowanej ręki i zmuszać cały świat, żeby mu się przyglądał. O wszystkim tym Kundera pisze błyskotliwie, z lekką ironią, w taki sposób, że do wielu partii tekstu chce się wracać po wielokroć.

Książkę zamyka rozdział poświęcony suczce Teresy i Tomasza, przekornie nazwanej męskim imieniem Karenin. Tekst prędko wyjaśnia, że oddanie psu kilkudziesięciu stron nie było działaniem przypadkowym: Zaraz na początku Genesis jest napisane, że Bóg stworzył człowieka, aby mu powierzyć władzę nad ptactwem, rybami i ssakami. Oczywiście, Genesis spisał człowiek, a nie koń. O ile wcześniej Kundera odwoływał się głównie do ontologii, w ostatniej części skumulowane zostają elementy z etyki, w tym także wyższość miłości do zwierząt nad miłością do człowieka. Mimo że nie są to myśli innowacyjne – dla przykładu przywołać należałoby Petera Singera – umieszczone w powieści, obok fabuły właściwej, zyskują nową jakość. Zdanie to może też posłużyć za podpowiedź dla pytania, czy motywy eseistyczne funkcjonujące na równi z opowieścią są tutaj uprawnione. I owszem, u Kundery te dwa żywioły zestawione razem tworzą rzecz godną zapamiętania, a więcej nawet – rzecz wybitną.

Państwowy Instytut Wydawniczy, 1996

poniedziałek, 4 marca 2013

O kiczu i polityce


„Senator miał na poparcie swego twierdzenia jeden jedyny argument: uczucie. Tam gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości. W krainie kiczu panuje dyktatura serca. Ale uczucie, które budzi kicz, musi być takie, aby mogły je podzielać masy. Dlatego kicz nie może się opierać na sytuacji wyjątkowej, lecz na podstawowych obrazach, które ludzie mają wbite w świadomość: niewdzięczna córka, odtrącony ojciec, dzieci biegnące po trawniku, zdradzona ojczyzna, wspomnienie pierwszej miłości.
Kicz wyciska dwie łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, dzieci biegnące po trawniku!
Druga łza mówi: jakie to piękne, wzruszać się wraz z całą ludzkością dziećmi biegnącymi po trawniku!
Dopiero ta druga łza robi z kiczu kicz.
Braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu.

Kadr z filmu Praska Wiosna

Nikt tego nie wie lepiej niż politycy. Kiedy znajdą się w pobliżu aparatu fotograficznego, zaraz łapią najbliższe dziecko, aby je podnieść do góry i całować w policzki. Kicz jest estetycznym ideałem wszystkich polityków, wszystkich politycznych partii i ruchów.
W społeczeństwie, w którym istnieją obok siebie różne kierunki polityczne i ich wpływy się wzajemnie znoszą albo ograniczają, możemy jeszcze jako tako uciec przed inkwizycją kiczu. Jednostka może uchronić swą osobowość, a artysta stworzyć nieoczekiwane dzieła. Ale tam, gdzie pełną władzę ma jeden jedyny ruch polityczny, znajdujemy się natychmiast w krainie kiczu totalnego.
Jeżeli mówię totalnego, oznacza to, że wszystko, co narusza kicz, jest eliminowane z życia: każdy przejaw indywidualizmu (dlatego że każda odrębność jest plunięciem w twarz uśmiechającemu się braterstwu), każda wątpliwość (dlatego że kto zaczyna wątpić w drobiazgi, musi skończyć na zwątpieniu w życie jako takie), ironia (dlatego że w krainie kiczu wszystko należy traktować ze śmiertelną powagą), ale i matka, która porzuciła rodzinę, albo mężczyzna, który woli mężczyzn od kobiet i zagraża świętemu przykazaniu kochajcie się i rozmnażajcie się.
Z tego punktu widzenia możemy uważać tak zwany gułag za rodzaj dołu kloacznego, do którego kicz totalny wyrzuca odpadki”.

Milan Kundera, Nieznośna lekkość bytu, tłum. Agnieszka Holland

czwartek, 28 lutego 2013

Joanna Pettersson, „Szczęściarze” – Wielość możliwości


Skrojona z kilku połączonych ze sobą opowieści książka Joanny Pettersson to wycieczka w rejony tradycji oświeceniowej i romantycznej. Myliłby się jednak ten, kto zaklasyfikowałby utwór do przestarzałych. Jego wymowa jest bowiem aktualna, a odbiór, za sprawą zastosowanego zabiegu – umożliwienia bohaterom wypowiadania się w języku współczesnym – jak najbardziej zrozumiały. Otrzymaliśmy więc kilka różnych historii zbudowanych wokół nadrzędnego pytania o definicję szczęścia. Historii prostych, ale nie banalnych, a nadto potrafiących zagrać na emocjach.

Rzecz rozpoczyna się od buntu stanu trzeciego w osiemnastowiecznej Francji. Będący narratorem rozdziału hrabia Feliks niespodziewanie wpada w podwójne tarapaty. Po pierwsze jego pałac stoi w ogniu, rozgrabiany przez porwaną rewolucyjnymi ideałami służbę. Nie mając innego wyjścia, hrabia ratuje skórę ucieczką. To jednak nie koniec zmartwień, bowiem drugim problemem (w rozumieniu Feliksa jeszcze gorszym) jest wrzeszczące zawiniątko, które dostaje w posiadanie, ponoć owoc nocy spędzonej z niejaką Marie-Louise. W podobnym tonie utrzymana jest cała ta awantura: narracji Feliksa nieustannie towarzyszy ciepła humorystyczna nuta, nieco sowizdrzalskiego absurdu, przekąs. Nienawykłemu do sprawowania opieki nad dzieckiem arystokracie nowy towarzysz ciąży w podróży, zmusza do podjęcia rozważań, których natury nigdy wcześniej nie zgłębiał: Wiedziałem, że trzeba to umyć, bo inaczej dalej będzie śmierdzieć. Ale jak? Tetyda zanurzała Achillesa w Styksie, trzymając go za piętę. Zastanowiłem się. Nie, nie da rady, doszedłem do wniosku. Jak go będę trzymał za piętę, to łeb sobie rozbije o kamienie. Nowo upieczonemu ojcu przyjdzie zaznać nieznanego dotąd życia i zmierzyć się z pytaniami między innymi o to, czy rzeczywiście przynależy do warstwy arystokracji. Ale to dopiero jedna z zawartych tu opowieści.

Najszerszy wątek książki, dotyczący Jeana i Bazila, to historia o głębokim uczuciu, które przez wzgląd na swoją nienormatywność ograniczane jest do przyjaźni. Najpierw relację z przygód zdaje hrabia Jean de Saint-Pierre, porucznik i człowiek, który „brata się z pospólstwem”. Moment, w którym Jean poznaje Bazila jest dla obu przełomowy. Odtąd mężczyźni spędzają ze sobą każdą niemal chwilę, zacieśniając łączącą ich więź, coraz mocniej od siebie nawzajem zależni. Zdawałoby się, że to doskonały przykład męskiej przyjaźni naznaczanej ryzykownymi incydentami, obroną honoru, nieraz też sprzeciwianiem się wobec zastanych reguł. Po pewnym czasie perspektywa opowieści ulega zmianie, te same zdarzenia opisywać zaczyna drugi bohater – tym samym utwór przekształca się, zbliża do romansu. Dzięki narzuceniu nowej optyki kontekst staje się szerszy, wcześniej niewyjaśnione fragmenty i postępowanie postaci nabierają sensu. Łatwiej też spojrzeć wówczas na skomplikowaną relację łączącą przyjaciół, na starania, by „złą miłość” oswoić, obedrzeć ją z namiętności. Bazil ma bowiem mocny argument, by nie chcieć pozwolić na erotyczne zbliżenie z ukochanym mężczyzną. Robi zatem wszystko, by życie Jeana uprzyjemnić przy wykorzystaniu konwencjonalnych środków.

Akcent położony na uczucia stanowi element wszystkich opowieści, choć w różnym natężeniu. Wątek mający charakter retrospekcji koncentruje się na więziach kilkuletniego Bazila z mieszkańcami Paryża. Żyjący na ulicy młody paryżanin zmaga się z głodem, brakiem kąta do spania, a ponadto, aby przeżyć, musi świadczyć usługi cielesne starszym mężczyznom. Co ciekawe, w opowieści tej kryje się też motyw kryminalny. Z kolei historia zamykająca zbiór z powodzeniem nawiązuje do powieści gotyckiej, wykorzystując umiejscowienie akcji w zamku, niejasną, upiorną momentami atmosferę, atrybut szaleństwa. Pettersson odnajduje się w każdej z tych konwencji i w każdej przemyca tropy dotyczące relacji międzyludzkich, a także związane z tymi ostatnimi poszukiwanie szczęścia, które być może wcale nie znajduje się tak daleko, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. I, tak jak wskazuje autorka w przedmowie, niekoniecznie musi oznaczać ustatkowane życie z gromadką dzieci u boku.

Intertekstualna gra z czytelnikiem, oprócz obierania różnych podstaw gatunkowych, przejawia się też za pomocą tworzenia licznych, mniej lub bardziej oczywistych odwołań do mitologii, filozofii, literatury czy historii. Wspomniany zostaje Rousseau, Kubuś Fatalista, duże znaczenie ma Hoffmann oraz ukochany Zeusa Ganimedes. Interesujący efekt daje przywołanie Heroda podczas rozmowy ulicznych chłopców albo niepokój młodego Bazila wywołany legendą o demonicznym golibrodzie. Ale moc autorki tkwi w jeszcze jednym punkcie, mianowicie w sposobie, w jaki prowadzi ona poczynaniami swoich bohaterów, jak potrafi zainteresować nimi czytelnika. Chociaż magia sensu stricto w książce nie funkcjonuje, magiczne bywają tutaj przygody. Losy odwracają się zupełnie niesamowicie, jednego dnia każąc troszczyć się o znalezienie dachu nad głową, a drugiego obdarowując sławą i uznaniem. Być może ów fabularny optymizm dotykający głównych bohaterów widać wyraźniej niż wskazywałby na to czynnik prawdopodobieństwa, ale niewymuszona lekkość i urok pisarstwa Pettersson sprawiają, że chce się w te sploty okoliczności uwierzyć.

Tym, co między innymi składnia do zastanowienia nad książką, jest nagromadzenie w niej postaci wykazujących się otwartymi na inność umysłami, bezinteresowną dobrocią, postaci gotowych wygłosić kilka zdań w obronie cenionych przez siebie wartości. W taki właśnie sposób idealizowani są główni bohaterowie. Choć za niewiele mający sobie oddanie ojczyźnie, wojsku, regułom, to ceniący życie, życzliwi, skłonni pomóc potrzebującym. Przy tak rozłożonych cechach charakteru wydaje się, że stali się oni nośnikami pewnej ideologii, aczkolwiek, o czym należy wspomnieć, nie odbierającej im autentyczności. Byłoby zresztą daleko posuniętym cynizmem odmawianie istnienia ludziom przejmującym się losem innych. Między innymi o tym można tutaj przeczytać. Ale przede wszystkim książka nie ukazuje tylko ułamka rzeczywistości osadzonego w konkretnych realiach. Pettersson mówi, że nieważne są miejsce i czas. Że w ogólnym rozrachunku są one zupełnie nieważne.

Warszawska Firma Wydawnicza, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

niedziela, 24 lutego 2013

Szczepan Twardoch, „Morfina” – Walka z polskością


Nagrodzona Paszportem Polityki za 2012 rok powieść Szczepana Twardocha rozgrywa się jesienią 1939 roku w zgwałconej (jak zwykł mawiać główny bohater) Warszawie. Mimo że osadzenie historii w czasie okupacji niemieckiej przywołuje jednoznaczne skojarzenia, w Morfinie brak czynów chwalebnych, obrazów Polaka patrioty, gotowego za ojczyznę walczyć i oddawać życie. Zamiast tego funkcjonuje antybohater Konstanty Willemann, morfinista i kurwiarz. Ścierają się też warstwy powieściowe: historyczna, bo Twardoch pieczołowicie oddał klimat okupowanej Polski, sensacyjna, śledząca kolejne szalone zdarzenia, w które uwikłany zostaje Willemann, i najszersza, psychologiczna, będąca książki esencją.

Konstanty Willemann to człowiek, który nie wie kim jest i obsesyjnie szuka odpowiedzi na to podstawowe pytanie. Matka jego, szalona Katarzyna Willemann, wybrała niegdyś dla siebie narodowość. Jako młoda Ślązaczka zechciała być Polką i stała się nią. Przywłaszczyła sobie polskość, teraz zaś uosabiać może więcej: stare kości obleczone w skórę przywodzą na myśl Kostkowi pramatkę albo Polskę, bo ta jest przecież kobietą, albo i indiańskiego wodza, demona. Willemanna ojciec, którego Katarzyna uwiodła gdy miał lat szesnaście, to niemiecki arystokrata. Konstanty, wychowywany na Polaka, ale świetnie władający również językiem niemieckim, teoretycznie ma podłoże do umacniania zarówno niemieckości, jak i polskości. W chwili zajęcia Warszawy, a zatem sytuacji wyzwalającej poczucie odrębności, mógłby wybrać jedną z dwóch dróg, nie wybiera jednak żadnej – jest pusty, a pustkę wypełniają mu kobiety. Matka, żona i kochanka. Są one dookreślone, wyraziste, przerysowane wręcz, bo niemalże archetypiczne. Konstantego natomiast charakteryzuje nijakość, słabość, niemoc. Brak utożsamiania się dotyczy nie tylko przynależności narodowościowej, ale też kwestii bardziej egzystencjalnej, pokazanej tu jako kształtowanie się męskości. Willemann potrzebuje znajdywać potwierdzenia, szukać siebie w oczach kobiet. Wydaje się bowiem, że sam jest nikim albo nie jest nawet zupełnie.

Tożsamość i poszukiwanie jej stanowią centralny punkt powieści, warto więc wspomnieć, że Twardoch, mimo delikatnej materii przedmiotu, prowadzi dojrzałą narrację, nie popadając w banał. Główny bohater miota się, przyjmując narzucane mu przez kobiety role: mąż, kochanek, bonvivant, morfinista albo podporucznik. Jeśli uznać wejście w owe role za lek, to tylko doraźny. Wciąż przewijającego się pytania o to, kim jest naprawdę, nie są w stanie zagłuszyć morfiniczne sesje u kochanki, w głowie Konstantego będącej wcieleniem kobiecości demonicznej. Nie jest w stanie zagłuszyć go żona Helena, córka endeka Peszkowskiego, do której Konstanty nie może się zdecydować, jakie żywi uczucia, ani nie zagłusza go syn Jureczek, którego Kostek kocha, ale nie wie dlaczego. Tym bardziej nie pcha do stężenia płynnej tożsamości Willemanna okupacja niemiecka, bo Konstanty wojny tej nie rozumie, pluje na nią, zbywa i plugawi polskie świętości. Jureczek tatusia wyściska. Wierszyk powie. Hela go uczy „Kto ty jesteś”, nawet nie chciało mi się protestować, chociaż to głupie przecież straszliwie, a w takich czasach nieodpowiedzialne, trzylatka takich kiczów potwornych uczyć. Żaden z trzylatka Polak, trzylatek to ledwie półczłowiek, półbestyjka kochana, małpiszon, nie żaden Polak.

Polskość jawi się Willemannowi jako gra, teatr, pozory. Kiedy Peszkowski oferuje rodzinie wyjazd do Szwecji, Kostek widzi, czego żona od niego oczekuje. Aby odmówił, zaproponował ucieczkę jej i Jureczkowi, a sam został, walczył o Polskę, dla Polski. Wtedy ona mogłaby zacząć go przekonywać do wyjazdu, mówiąc, że rodzina najważniejsza, a on powołałby się na obowiązek każdego Polaka. Gra dostojna, udowadniająca miłość do kraju, zadowoliłaby Helę, zaspokoiłaby jej potrzebę gorliwości w obliczu potrzebującej ojczyzny. Ponieważ żona Konstantego, tak jak inne kobiety w powieści, stanowi zaprzeczenie Kostka, formę domkniętą. Hela jest jedną z najważniejszych konstrukcji dla Polaków: Matką Polką, cierpiącą dla narodu i w cierpieniu tym znajdującą ukojenie. Twardoch doskonale przywołał owe wzniosłe aspekty polskości, a potem kazał Willemannowi je podsumować: Czy mój Kostuś okaże się godzien wspaniałych tradycji niepodległościowych naszej rodziny? Czy okaże się człowiekiem tak odważnym, jak odważny powinien być mąż Heleny Willemann de domo Peszkowskiej herbu Jastrzębiec? Czy nie boi się śmierci? Czy mój Kostuś godzien jest nazywać się Polakiem? Pierdolenie.

W powieści pojawia się więcej podobnych groteskowych wątków. Jest między innymi kapitan Pawlikowski, który zastrzelił taksówkarza, bo ten odpowiedział mu: „sam jesteś łobuz”. Dla Pawlikowskiego to obraza munduru polskiego, a więc Polski, a więc śmierć dla obrazoburcy; logika kierujących się uwielbieniem dla świętych symboli. Wyraźny jest w Morfinie brak uwznioślania wojny czy postaw Polaków, można by nawet sądzić, że obraz kształtuje się zgoła odwrotnie, że jest to książka antybohaterska. Twardoch zaprzecza jednak jakoby jego celem było rozprawianie się z polską martyrologią. Historia zresztą opowiedziana jest na poziomie jednostkowym i dotyka przede wszystkim osobistych poszukiwań Willemanna. Poza tym, że wyróżnia się tu staranność w aspekcie historycznym i kulturowym – w tym szczególnie zauważalne są podwójne normy moralne, inne dla kobiet, a inne dla mężczyzn – to jednak Twardoch daleki jest od sięgania po perspektywę skierowaną na całości. Zdecydował się on też na złożoność opisu. Mało z tego, o czym się czyta, jest tutaj jednoznaczne.

Tak skonstruowana została Morfiny narracja, aby skupienie na wnętrzu podkreślać – jest rytmiczna, transowa, często przechodzi w strumień świadomości. Forma ta jest cechą konstytutywną książki, stanowi wyróżnik i atut pozwalający w majaki Willemanna się przedostać. Z drugiej strony strumień żłobi czasem tak szerokie koryto, że zostaje tylko literackie gadulstwo, dużo znaków, a mniej niż chciałoby się treści. Z narracją Twardocha wiąże się też inny interesujący zabieg, tym razem perspektywę poszerzający. Jest nią drugi głos narracyjny, szara przyjaciółka, zagadkowa postać kobieca podążająca za Willemannem i zwracająca się do niego pieszczotliwie, niby to matka chcąca kierować krokami syna. Bohaterka antycypująca wydarzenia, zdradzająca fakty, o których Kostek nie mógłby wiedzieć, nieodgadniona w swoim racjonalnym szaleństwie. Czy to jungowska anima, jedna z bogów, wszechkobieta czy coś jeszcze innego, pozostaje w sferze domysłów. Konstanty zaś znowu staje się bierny, bezwolny, skazany na władzę kobiety. Kolejnej kobiety o mocnym charakterze. Ciekawy to głos w temacie o płci – bo chociaż mężczyźni posiadają w Morfinie atrybuty władzy, to kobiety są tymi silniejszymi.

Wśród rozciągniętego narkotycznego stanu Willemanna i okoliczności pchających go z jednego miejsca w drugie, wyłania się to, o czym usiłował łopatologicznie mówić Murakami w swoim Sputniku Sweetheart. Konstanty żyje z żoną, bywa u kochanki, widuje się z najlepszym przyjacielem. Nie zna ich jednak, a oni nie znają jego. Każdy żyje osobno, a ludzie nigdy się nie spotykają. Fakt ten będzie miał swoje konsekwencje na końcu książki. Warto do niego dotrzeć, choć niekoniecznie jak najprędzej – to nie powieść do tego, by przez nią przebiec.

Wydawnictwo Literackie, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

piątek, 15 lutego 2013

Antologia, „Chodząc nędznymi ulicami” – Co bękart potrafi


Pod koniec 2012 roku nakładem wydawnictwa Rebis ukazał się pokaźnych rozmiarów zbiór opowiadań utrzymanych w konwencji urban fantasy. Ten stosunkowo nowy gatunek, choć sięgający korzeniami do lat osiemdziesiątych XX wieku, obecnie zdobywa coraz większą popularność. Odpowiadający za redakcję tekstów George R.R. Martin napisał o nim w posłowiu: (…) jest na wskroś bękartem. Gnieździ się na ulicach zdecydowanie bardziej niebezpiecznych i brudnych (…), w Nowym Jorku, Chicago, Los Angeles i anonimowych miastach, gdzie rynsztokami płynie krew, a nocą krzyki zagłuszają muzykę. Zamieszczone tu teksty w większości potwierdzają słowa amerykańskiego pisarza – jest ciemno, obskurnie i tak, by włos zjeżył się na głowie.

Zebranie opowiadań spiętych jednym motywem – w tym przypadku obecnością prywatnego detektywa oraz zjawiska mniej lub bardziej nadnaturalnego – pociąga za sobą ryzyko ujednolicenia zbioru. Tym większa obawa, jeśli antologia oferuje historii mnogość. W pewnym momencie pojawić mogą się podobne rozwiązania fabularne, bliźniacze wątki czy choćby przypominający się nawzajem bohaterowie. Chodząc nędznymi ulicami (o lepszym oryginalnym tytule: Down These Strange Streets) zawiera aż szesnaście wariacji wokół podanego tematu na niemal siedmiuset stronicach. Myśl o powtarzalności nasuwa się sama, ale – za co należy się pierwszy ukłon w stronę redaktorów i samych pisarzy – nie ma ona przełożenia na rzeczywistość. Mimo czasem pokrewnych sztafaży, antologia zapewnia różnorodność. Tak samo w kwestii sposobu podjęcia tematu, jak i konkretnych punktów w jego realizacji.

Według George R.R. Martina matką urban fantasy jest horror, ojcem – powieść detektywistyczna. Echa owego mariażu bez trudu daje się odnaleźć na kartach antologii. W ten sposób zwolennicy grozy podanej w atmosferze realizmu usatysfakcjonowani będą opowiadaniem Joe’ego R. Lansdale, pierwszorzędnie przejmującego pałeczkę od H.P. Lovecrafta. Jego Krwawiący cień, przywodzący na myśl najlepsze utwory Samotnika z Providence, roztacza sugestywny nastrój barów zatopionych w kłębach tytoniowego dymu, w których z gramofonów odtwarza się blues, a ladę okupują bywalcy dobrze znający półświatek prostytucji i prochów. Znakomicie poprowadzona pierwszoosobowa narracja każe zatrzymać się na dłużej przy opisach nieznanego – co jest nie w porządku z tą osobliwą muzyką? Opowiadanie wywiązuje się też z konieczności użycia postaci detektywa. Nie mam licencji – mówi narrator. W tym mieście nikt czarny nie dostałby licencji (…). Chyba jestem prywatnym detektywem, tyle że naprawdę prywatnym. Jestem tak prywatny, że aż potajemny.

Dzieckiem, które wdało się w matkę-horror jest również Różnica między zagadką a tajemnicą autorstwa M.L.N. Hanover. Po ojcu odziedziczywszy umiejscowienie akcji na komisariacie, tekst koncentruje się wokół postaci podejrzanego – albo niezdrowego na umyśle, albo opętanego Maurego Sobinskiego. kowyty, wyginanie szyi i kręgosłupa, wrzaski w języku aramejskim, wszystko to wskazywałoby na jednoznaczną odpowiedź, ale czy aby na pewno? Z zagadką, nie, z tajemnicą, zmierzyć ma się policjant pospołu z dość oryginalnym egzorcystą. Trzymająca w napięciu, nieprzewidywalna historia jest jedną z krótszych, ale bynajmniej nie gorszych. Z kolei Dama lubi krzyczeć Conna Igguldena przełamuje kanwę opowiadania na serio, oddając głos cynicznemu, żerującemu na głupocie klientów „przedsiębiorcy na małą skalę”. Bardzo chcesz, aby ludzie cię lubili i podziwiali. Masz tendencję do samokrytyki. Choć masz pewne wady, rekompensują je zazwyczaj twoje zalety. Miewasz poważne wątpliwości co do tego, czy twoje decyzje lub czyny były właściwe. Znacie takie chwyty, zdania uniwersalne? Klienci głównego bohatera niestety nie. Ale, korzystając z kolejnego truizmu – wszystko ma swój koniec. Narrator porzuci dotychczasową pracę naciągacza, a to, co ją zastąpi, będzie o wiele bardziej interesujące.

Jeśli mówić o powinowactwie z powieścią detektywistyczną, nie można nie wspomnieć o dwóch dobrych tekstach w wykonaniu kobiet: Osobliwej opowieści o deodandzie Lisy Tuttle oraz W czerwieni i perłach Patricii Briggs. Tuttle, nawiązując do twórczości Artura Conana Doyle’a, obsadza w roli Watsona młodą odważną damę z dziewiętnastego wieku. Ta z pozoru prosta historia o feministycznym zabarwieniu daje czytelnikowi satysfakcję za sprawą warsztatu pisarskiego autorki, a też treści zręcznie podawanych nie do końca wprost. Inaczej sytuacja wygląda u Briggs, gdyż ta nie kryje już niczego za półsłówkami. W jej opowiadaniu główny bohater jest wyoutowanym gejem, a dodatkowo wilkołakiem. Kiedy na jego partnera nasłany zostaje zabójca, historia zaczyna nabierać rumieńców, również dosłownie. Znany z książek o Mercy Thompson świat wampirów, wilkołaków i czarownic zaskakująco adekwatnie buduje tło dla poniekąd gejowskiej opowieści z zagadką na pierwszym planie. A żeby było jeszcze pozytywniej, inny udany tekst, Błotny diabeł Laurie R. King, podnosi problem odmienności w nieodległych czasach, w których technologia postąpiła krok naprzód.

Większość utworów – powyższe, ale też kilka niewymienionych – charakteryzuje się dość wysokim poziomem. Ironię stanowi natomiast fakt, że zaznaczona na okładce większą czczionką Charlaine Harris zaprezentowała twór, którego nazwanie „znośnym” byłoby znacznym nadużyciem. Śmierć z ręki Dalii, będąca pierwszym tekstem w antologii (następna ironia albo strzał w stopę), to absolutnie nieciekawy i przewidywalny fragment opisujący incydent na przyjęciu wampirów. Pociągnięta jak po sznurku linia fabularna razem z narracją przeskakującą od jednej postaci do drugiej skutkują historią, która nie tylko nuży, ale też jest uciążliwa w odbiorze. Niewiele więcej oczekiwać można po Głodnym Sercu Simona R. Greena. Trzeci w kolejności, przeładowany niezwykłymi atrybutami tekst, silący się na postmodernistyczne zacięcie, ale oferujący jedynie banał, można podsumować jednym fragmentem: Nie żeby oferowano coś szczególnego... Stare nagranie w systemie Betamax, na którym Elvis grał Kapitana Marvela (…), jedną z trumien Drakuli w zestawie z oryginalną ziemią z grobu (…), zmumifikowaną głowę Alfreda Garcii (…), zwierciadło Doriana Graya. Jest on bowiem jak ta wyliczanka – nic nie wnosząca, chaotyczna, nieistotna. Za gwóźdź do trumny, tym razem nie Drakuli, służy kreacja głównego bohatera, którego błyskotliwa odpowiedź na zaczepkę brzmi „Chcesz w mordę?”.

Mimo dwóch bardzo słabych punktów na przedzie, Chodząc nędznymi ulicami spełnia swoje zadanie. Odłożywszy książkę na półkę, raczej nie poczuje się rozczarowania wynikającego ze świadomości straconego czasu. Być może w tym właśnie kryje się powód usytuowania opowiadań Harris i Greena na samym początku? Tak aby późniejsze wrażenia przyćmiły te pierwsze?

Wydawnictwo Rebis, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

piątek, 8 lutego 2013

Michał Witkowski, „Lubiewo bez cenzury”


Rzecz, której Witkowski obawiał się, pisząc wirtualne posłowie do Lubiewa – a więc: medialne upolitycznianie książki, nadawanie plakietek, że manifest, że walka o prawa mniejszości – wydaje się nie tyle nierealna, co jednak mało prawdopodobna. Na jakich podstawach by temu pamiętnikowi z powstania pedalskiego, jak nazywa go autor, w ten sposób zmieniać treści, przenicowywać wnętrzności? W którymś miejscu muszą przebiegać granice, za którymi mediom trudno już zmyślać, i jeśli szukać jednej z nich, chyba można byłoby zacząć od spojrzenia na okładkę Lubiewa. Możliwe, że właśnie gdzieś tutaj się znajdzie. Bo w środku: cioty skryminalizowane, zorientowane na jedno, czuczła i samo dno społeczne, dużo kpiny i groteskowego humoru. To nie manifest więc, a co najwyżej sprawdzian z otwartości.

Wśród heteryków „pełną gębą” nie ma miejsca na ironię, na grę, na cudzysłów, stylizację, nie mówiąc już o kampie. (…) bo wszystko traktują jako atak na ich heteryczny, poważny świat. Siedzą po uszy w swoich rolach społecznych, a my do nich z naszymi transgresjami, metamorfozami i przebierankami. My wszystko relatywizujemy. Tak pisze Witkowski w jednym z ostatnich rozdziałów, poprzedzając kolejną wizytę w publicznej toalecie i marzenia ciot o czasach feudalnych, w których panowie na dworach mogliby włożyć krynoliny, zabrać pudełeczka na pchły i zwołać posłusznych parobków. Cytat trafny, ale pod koniec powieści trochę niepotrzebny, bo doczytawszy do tego miejsca, nie sposób nie zrozumieć sytuacji samodzielnie. Spisane przez Witkowskiego opowieści, uporządkowana Księga ulicy, a następnie nieco bardziej chaotyczny Ciotowski bicz stanowią zbiór wspomnień i fikcji soczyście obrazujący środowisko podgrupy homoseksualistów zwanych tu ciotami. Jakiejkolwiek niejasności brak. Cioty przeginają się, z wystawionym jęzorem polują na lujów, a od „heterycznego, poważnego świata” dostają częściej niż do buzi, w buzię.

W Księdze ulicy autor będący jeszcze Michałem Witkowskim, narratorem obiektywnym i trochę „z zewnątrz” – w opozycji do Michaśki vel Śnieżki (w pseudonimie wróżba), którą staje się później – odwiedza dwie stare cioty, Patrycję i Lukrecję. W ich obskurnym mieszkaniu czas uległ zatrzymaniu. Nic się tu nie zmieniło od czasów komuny, wszędzie złote tajwańskie zegary z targu, barometry z targu, połyskujące figurki z targu, wszystko od Rosjan. „Komuna” jest tutaj słowem-kluczem. Patrycja i Lukrecja będą budować opowieść, jak się wtedy dobrze żyło, jakie były perspektywy (upodlenia), ze szczególnym uwzględnieniem celu nadrzędnego, tak samo dla Lubiewa, jak i dla nich samych. Relacja nie mogłaby więc zaczynać się inaczej: No więc dobrze, panie dziennikarzu (a dużo pan za ten materiał dostanie?), park nazywa się „pikieta” albo „szlak”. Chodzenie po nim to pikietowanie. Pikieta służy do wyrywania. Podrywania, znaczy. Celem obciągu.

Poznawanie losów poszczególnych postaci tej polifonicznej historii, to poznawanie brudu, ubóstwa, szaletów, koszar, obsesji seksualnej i, fascynujących, owszem, postaw ciot. Właśnie to interesuje Witkowskiego. Z całej gamy wyróżnionych typów w obrębie gejów, wybrał ten jeden, znajdujący się najdalej od pozytywnego, medialnego wizerunku homoseksualisty; typ, który nie tylko nie przyczynia się do emancypacji, ale wcale jej nie chce. Woli od niej wyobcowanie, swoją inność, swoją małą wspólnotę, poniżanie się, groteskę. I wybrał też Witkowski sposób, by o tym opowiedzieć. W autotematycznej wstawce, autor zastanawia się: To jest ohydne. Ohydne i ciekawe jednocześnie. Nie opublikuję tego przecież. No bo jak? (…) Nie ma języka, żeby o tym mówić (…). Jak się okazuje, język jednak jest. Wprawdzie daleki od kulturalnego, bo wyciągnięty wprost z szaletu, za to odwzorowany tak dobrze, że nadający książce szczerości, autentyzmu. Razem z intertekstualnością, drwiną i brakiem poszanowania dla symboli, podobno właściwym dla ciot, reprodukcja ta skutkuje przeraźliwie mocnym efektem. Nie ma się co dziwić radykalnym wyborom Witkowskiego. Miał rację.

Druga część, Ciotowski bicz, rozgrywa się w zupełnie innej scenerii niż Księga ulicy, bo na plaży w Lubiewie. Tutaj to zderzają się ze sobą różne rzeczywistości. Michał, czy raczej Michaśka, bo Witkowski wydobywa już z siebie ciotostwo, przestaje z przeginającymi się Emerytkami. Drugim obozem są Geje. To ci od parad równości, walki o prawa, rekreacji, związków na całe życie, jednostki przejmujące wartości z Zachodu. Michaśka odnosi się do nich lekceważąco, jakby z niezrozumieniem, jak dziecko, któremu trzeba wytłumaczyć. Przednia to gra Witkowskiego, ironiczna i autoironiczna, niedająca spójnego obrazu narratora, a przez to też zastanawiająca. Tym mocniejsze wywiera wrażenie owa zabawa z czytelnikiem, że pełna jest sprzeczności, łączenia podniosłości z trywializowaniem, elementów przykrych i komicznych. Podobnie jak poprzednio, Ciotowski bicz rozpisany został na wiele głosów, tym razem jednak centralny motyw przewodni nie istnieje. Nie wszystkie też partie tekstu przykuwają uwagę jak wcześniej, a szkoda.

Książka Witkowskiego portretuje PRL i lata po nim w całej przegiętej krasie, wycinek świata, o którym można było nie mieć pojęcia. I czy to rzeczywiście „ciotowski Dekameron”, czy nie, nieważne. Istotniejszym zdaje się co innego – jest Lubiewo momentami genialne.

Wydawnictwo Świat Książki, 2012

sobota, 2 lutego 2013

Truman Capote, „Śniadanie u Tiffany’ego”


Zbiór wydawnictwa Albatros z 2010 roku oferuje, tak jak miało to miejsce w pierwszej anglojęzycznej edycji, nowelę Śniadanie u Tiffany’ego i trzy opowiadania. Chociaż na poziomie fabularnym teksty diametralnie się od siebie różnią, łatwo daje się zauważyć wspólny mianownik: zainteresowanie Capote’a sferą emocjonalną. Uwidacznia się ono pod postacią skupienia narracji na ludziach poszukujących, dokonujących wyborów i będących w różnych związkach, a przy tym w dużej mierze odcinających się od przestrzeni ogólnospołecznej, czy to z woli własnej, czy narzuconej.

Pierwszoosobowa narracja początkującego pisarza „Freda” w Śniadaniu Tiffany’ego jest opowieścią mężczyzny wracającego wspomnieniami do czasów, w których zaczynał prowadzić życie na własną rękę. Wynajmował wtedy pokój w kamienicy będącej również schronieniem dla Holly Golightly, młodej i odznaczającej się niebywałą urodą dziewczyny „znikąd”. To ona właśnie, obsesja licznego grona mężczyzn, nazywana przez swojego menedżera bajerantką, kłamczuchą i zbzikowaną romantyczką, stanowi główny przedmiot noweli. Jest ona też znakomitym przykładem na to, jak wykorzystać potencjał postaci w utworze. Cudownie błyszcząca gwiazdka nowojorskich lokali, żyjąca głównie z naciągania zafascynowanych nią mężczyzn, arogancka i niepoważna, może obserwatora ciekawić bądź irytować, ale jakieś emocje wzbudzi na pewno.

Podstawą stylu Śniadania… jest niezobowiązująca, oszczędna w środkach narracja, często oddająca głos bohaterom. Przepuszczona przez ich pryzmat Holly jawi się jako kobieta wspaniała. Owszem, też nieobliczalna i trudna w kontaktach, ale bez wątpienia warta wyrzeczeń: Ale uwaga (…) lubię małą. Wszyscy ją lubią, chociaż jest mnóstwo takich, którzy jej nie lubią. Ja tak. Z całego serca ją lubię. Jestem wrażliwym człowiekiem, to dlatego. Z grona pożądających jej adoratorów wyłamuje się narrator, którego uczucia ograniczają się do sympatii, z biegiem czasu mocniejszej, ale wciąż pozostającej na gruncie przyjaźni. (Sytuacja jest więc przedstawiona zupełnie inaczej niż w ekranizacji, o której zresztą Capote wypowiadał się gorzej niż niepochlebnie). Za pomocą „Freda” odbiór bohaterki zyskuje nową optykę – bo choć pozerka, trochę naiwna, a trochę bardziej obcesowa, to jednak pod tą wierzchnią warstwą pozorów okrutnie zagubiona.

Wydaje się, że czas i miejsce pełnią tu rolę służebną w stosunku do jednostkowych emocji czy stanów. Trwa wojna, lecz bohaterowie nie wykazują przejawów zainteresowania ani konfliktem, ani kwestiami społecznymi czy politycznymi. Tym, co zostaje uwydatnione, są własne potrzeby, wąski krąg spraw dotyczących postaci bezpośrednio, a też blichtr i powierzchowność. Holly Golightly jest tą, która najmocniej zawęża perspektywę, bo niemal wyłącznie do siebie samej, ale zarazem tą, która o większym świecie przypomni – choć wciąż w kontekście spraw osobistych, bo najbliżej jej osoby. Jest więc Śniadanie… historią nakierowaną na zupełnie prywatne rejony zmagań. Jeśli nawet pojawia się scena angażująca wielość postaci – przyjęcie, w którym bierze udział rzesza męskich gości, w tym oficerów marynarki – ma ona wydźwięk pusty, karykaturalny.

Większe jeszcze zogniskowanie na jednostce, związkach międzyludzkich i tęsknotach widać w trzech opowiadaniach. Pierwsze z nich, Dom z kwiatów, konfrontuje ze sobą dwie sfery: dotychczasowe życie w luksusie i szczęściu, ponownie pięknej i próżnej dziewczyny do towarzystwa, z trudniejszym, ograniczanym obyczajami życiem wiejskim. Ottilie postawiona zostaje przed możliwością obrania jednej ze ścieżek swojej przyszłości, co można interpretować jako wybór pomiędzy dwoma wykluczającymi się porządkami. Podjęcie decyzji nie jest łatwe – Capote zaznaczył przede wszystkim pozytywne strony dalszej pracy w przybytku zwanym Polami Elizejskimi, pośród uwielbiających Ottilie klientów, skłonnych obdarowywać ją nie tylko względami, ale też kosztownościami. Z kolei zamieszkanie w chacie poślubionego rolnika wiąże się głównie z nieszczęściami, z przybraniem roli uległej mężowi gospodyni dręczonej zarówno przez matkę mężczyzny, jak i absurdalne zwyczaje. Capote zdaje się więc pytać wprost: co być wybrał(a)?

Dwa kolejne teksty, Brylantowa gitara i Bożonarodzeniowe wspomnienie, poruszają się po obszarze zamkniętych społeczności, wspomnień, nostalgii. Kiedy skazany na dożywocie więzień z Brylantowej gitary zaprzyjaźnia się z nowym osadzonym, żywiołowym Tico Feo, rozbudzają się w nim marzenia o wolności. On też będzie musiał wybierać i wyboru dokona, ale przewrotne zakończenie ujawni inne treści, niż można by się spodziewać, biorąc pod uwagę sytuację. Nieco inną wymowę ma utwór zamykający zbiór, bo jest on spokojnym i nastrojowym powrotem do lat dziecięcych, trochę przesadzonym, ale przez to akcentującym ich niezwykłość. Pierwsze słowa opowiadania zdają się zresztą o nierealności uprzedzać: Wyobraźmy sobie poranek pod koniec listopada, a więc nadajmy mu postać, stwórzmy. Siedmioletni Buddy wraz z sześćdziesięcioletnią kuzynką są najlepszymi przyjaciółmi. Ich świat ma niewielkie rozmiary: choć nie są jedynymi domownikami, żyją jakby odcięci od innych, na skraju, w swojej własnej idylli. Ta prosta historia ma szansę przypominać czytelnikowi o rzeczach małych, w dzisiejszych pędzących czasach spychanych na margines.

Zawarte w zbiorze teksty Capote’a nie wydają się przełomowe czy doniosłe, nie mówią o sprawach wielkich ani nie absorbują szerokich kontekstów. Ale w tym właśnie tkwi ich urok, w wyodrębnianiu jednego pola, w skupieniu się na szczegółach.

Wydawnictwo Albatros, 2010

piątek, 1 lutego 2013

Za co ją kochamy


„Sally była ubrana w suknię z różowego tiulu; czy na pewno? W każdym razie zdawała się promieniować jakimś światłem, jaśnieć – jak ptak albo jak balonik, który skądś przyfrunął i przez chwilę tkwi nieruchomo, zaczepiony o cierń głogu. Ale kiedy się kocha (a czymże to było jeśli nie miłością?), nic tak nie dziwi jak obojętność ludzi. Po obiedzie ciotka Helena po prostu wstała i wyszła; ojciec czytał gazetę. Mógł być jeszcze Piotr Walsh i stara panna Cummings; na pewno był Józef Breitkopf, bo biedny staruszek przyjeżdżał co roku w lecie, siedział tygodniami i udawał, że uczy ją niemieckiego, ale w rzeczywistości grał na fortepianie i śpiewał pieśni Brahmsa, chociaż nie miał głosu.

Kadr z filmu Pani Dalloway

Wszystko to było tylko tłem dla Sally. Stała obok kominka i mówiła tym swoim pięknym głosem (każde jej słowo brzmiało jak pieszczota), rozmawiała z ojcem, który trochę wbrew woli zaczął ulegać jej czarowi (ale nigdy nie zapomniał, że pożyczoną Sally książkę znalazł na tarasie w strugach deszczu). Nagle Sally powiedziała: – To zbrodnia siedzieć w pokoju – i wszyscy wyszli, i przechadzali się po tarasie. Piotr Walsh i Józef Breitkopf prowadzili dalej rozmowę o Wagnerze. Klarysa i Sally zostały trochę w tyle za nimi. I wtedy, gdy przechodziły obok kamiennej urny z kwiatami, Klarysa przeżyła najpiękniejszą chwilę swojego życia. Sally zatrzymała się, zerwała kwiat, pocałowała ją w usta. Świat mógł się zapaść, tamci przestali istnieć, została tylko ona z Sally. I było tak, jak gdyby otrzymała mocno zapakowany prezent i jak gdyby ktoś jej powiedział, że ma ten prezent zachować, ale niech go nie ogląda – brylant, coś nieskończenie cennego, mocno zapakowane, co ona rozwinęła, chodząc (tam i z powrotem, tam i z powrotem po tarasie), bo inaczej spaliłoby ją to promieniowanie, to objawienie, ta religijna ekstaza! Nagle Piotr Walsh i Józef Breitkopf zatrzymali się przed nimi.
– Zapatrzona w gwiazdy? – spytał Piotr.
Zdawało jej się, że wpadła twarzą na granitową ścianę w ciemności! Co za wstrząs. Straszne!”

Virginia Woolf, Pani Dalloway, tłum. Krystyna Tarnowska

wtorek, 29 stycznia 2013

Libba Bray, „Wróżbiarze” – Ezoteryczne lata dwudzieste


Akcja powieści rozgrywa się w Nowym Jorku w latach 20. ubiegłego wieku. Chociaż utrzymana w stylistyce fantasy, książka wywiązuje się z obietnicy zarysowania zadowalającego tła historycznego. Czas prohibicji, społecznego odrodzenia po wielkiej wojnie i wzrostu gospodarczego stanowi tu podłoże dla opisów klubów, rewii tanecznych, mentalności młodych ludzi, polityki prowadzonej przez zwolenników eugeniki. Na wszystko to nakłada się centralny motyw powieściowy: tajemnica rytualnych morderstw, którą rozwikłać próbuje młodzież obdarzona nadnaturalnymi talentami.

Główna bohaterka, kapryśna i odrzucająca konwenanse nonkonformistka o imieniu Evie, po raz kolejny udowodniła, że dysponuje swoją własną definicją dobrych manier. Podczas zabawy na przyjęciu w rodzinnym mieście w Ohio, udało jej się wywołać skandal, za który grozić jej może pozew o zniesławienie. Zniesmaczeni zachowaniem córki rodzice przygotowali dla niej karę – Evie zmuszona jest udać się do wuja i bawić tam przez kilka miesięcy, z dala od przyjaciół i znajomych. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że krewny mieszka w Nowym Jorku. Dla poszukującej uciech i sławy dziewczyny kara jawi się jako spełnienie marzeń.

W niedługim czasie po przybyciu Evie do miasta ze snów, ma miejsce pierwsze morderstwo. Wuj Will, mężczyzna prowadzący Muzeum Amerykańskiego Folkloru, Przesądów i Wiedzy Tajemnej, zostaje wezwany, by zbadać okultystyczny symbol na ciele zmarłej. Od tej pory rozwiązanie zagadki zaprząta głowy nie tylko funkcjonariuszy policji. Narracja podąża za poczynaniami młodych ludzi zebranych wokół Evie i chcących zrozumieć motywy zbrodni. Choć główny, nie jest to jedyny wątek powieści. Równie ważny punkt wyodrębnia się poprzez odkrywanie niezwykłych zdolności, jakimi dysponują najważniejsi bohaterowie, tytułowi Wróżbiarze. Na tym polu zwraca uwagę zwłaszcza wyważone tempo udzielania informacji: senna, złowieszcza atmosfera utrzymuje się od samego początku, ale potrzeba dużo czasu, by sekrety ujrzały światło dzienne.

Ten budowany starannie nastrój stanowi dominujący aspekt książki. Bray korzysta z szeregu zabiegów pozwalających przenieść się w niepokojące realia opowieści. Są to przede wszystkim nawiązania do teologicznych rozważań nad źródłem zła w świecie, fragmenty poświęcone sektom, w tym Kościołowi Kolumny Ognia, czy legenda o Liberty Anne, dziewczynce, która zgubiła się w lesie, a kiedy w końcu ją odnaleziono, była całkiem siwa: Liberty Anne twierdziła, że spotkała tam mężczyznę, „dziwnego, wysokiego mężczyznę, chudego jak strach na wróble, w wysokim cylindrze, którego płaszcz ukazywał cuda i strachy świata”. Słowa w użyciu Bray pozbawione są dosadności – język przystosowany został do wymagań powieści młodzieżowej – ale mają moc przywoływania skojarzeń, trzymania w napięciu, a momentami mogą też wywołać dreszcze na karku.

Pisząc o Wróżbiarzach, nie sposób nie wspomnieć o drugiej po Evie postaci napędzającej fabułę. Jest nią Memphis – ciemnoskóry chłopiec z Harlemu, marzący o życiu artysty, rozmiłowany w poezji Langstona Hughesa i Walta Whitmana. Podobnie jak Bray uczyniła to w przypadku innej pozytywnej postaci, rolą Mempihsa wydaje się być krytyka uprzedzeń i dyskryminacji. Wspomniany zostaje Ku Klux Klan, w nieprzychylnym świetle postawieni zostają policjanci zatrzymujący Memphisa i wkładający mu w kieszenie „dowody zbrodni”. Odnośnie do wymienionych fragmentów można mieć jednak pewne zastrzeżenie. Bray zdaje się chcieć mówić o niesprawiedliwości, ale czyni to nadzwyczaj ostrożnie: wykorzystuje środki, jakie mogą być dla tych celów niewystarczające. Owo „wygładzanie” opowieści ma uzasadnienie na poziomie językowym, z kolei jeśli dotyczy ono warstwy fabularnej, ma miejsce pewne zubożenie treści.

Cieszy fakt, że Bray nie zaserwowała czytelnikom kolejnego bezmyślnego czytadła dla nastolatków. We Wróżbiarzach przemykają kwestie społeczne i obyczajowe, pojawiają się wtręty przypominające o filozofii czy religii. A poza tym wszystkim to dobrze napisana powieść, którą czyta się szybko i z przyjemnością.

Wydawnictwo Mag, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.