piątek, 15 lutego 2013

Antologia, „Chodząc nędznymi ulicami” – Co bękart potrafi


Pod koniec 2012 roku nakładem wydawnictwa Rebis ukazał się pokaźnych rozmiarów zbiór opowiadań utrzymanych w konwencji urban fantasy. Ten stosunkowo nowy gatunek, choć sięgający korzeniami do lat osiemdziesiątych XX wieku, obecnie zdobywa coraz większą popularność. Odpowiadający za redakcję tekstów George R.R. Martin napisał o nim w posłowiu: (…) jest na wskroś bękartem. Gnieździ się na ulicach zdecydowanie bardziej niebezpiecznych i brudnych (…), w Nowym Jorku, Chicago, Los Angeles i anonimowych miastach, gdzie rynsztokami płynie krew, a nocą krzyki zagłuszają muzykę. Zamieszczone tu teksty w większości potwierdzają słowa amerykańskiego pisarza – jest ciemno, obskurnie i tak, by włos zjeżył się na głowie.

Zebranie opowiadań spiętych jednym motywem – w tym przypadku obecnością prywatnego detektywa oraz zjawiska mniej lub bardziej nadnaturalnego – pociąga za sobą ryzyko ujednolicenia zbioru. Tym większa obawa, jeśli antologia oferuje historii mnogość. W pewnym momencie pojawić mogą się podobne rozwiązania fabularne, bliźniacze wątki czy choćby przypominający się nawzajem bohaterowie. Chodząc nędznymi ulicami (o lepszym oryginalnym tytule: Down These Strange Streets) zawiera aż szesnaście wariacji wokół podanego tematu na niemal siedmiuset stronicach. Myśl o powtarzalności nasuwa się sama, ale – za co należy się pierwszy ukłon w stronę redaktorów i samych pisarzy – nie ma ona przełożenia na rzeczywistość. Mimo czasem pokrewnych sztafaży, antologia zapewnia różnorodność. Tak samo w kwestii sposobu podjęcia tematu, jak i konkretnych punktów w jego realizacji.

Według George R.R. Martina matką urban fantasy jest horror, ojcem – powieść detektywistyczna. Echa owego mariażu bez trudu daje się odnaleźć na kartach antologii. W ten sposób zwolennicy grozy podanej w atmosferze realizmu usatysfakcjonowani będą opowiadaniem Joe’ego R. Lansdale, pierwszorzędnie przejmującego pałeczkę od H.P. Lovecrafta. Jego Krwawiący cień, przywodzący na myśl najlepsze utwory Samotnika z Providence, roztacza sugestywny nastrój barów zatopionych w kłębach tytoniowego dymu, w których z gramofonów odtwarza się blues, a ladę okupują bywalcy dobrze znający półświatek prostytucji i prochów. Znakomicie poprowadzona pierwszoosobowa narracja każe zatrzymać się na dłużej przy opisach nieznanego – co jest nie w porządku z tą osobliwą muzyką? Opowiadanie wywiązuje się też z konieczności użycia postaci detektywa. Nie mam licencji – mówi narrator. W tym mieście nikt czarny nie dostałby licencji (…). Chyba jestem prywatnym detektywem, tyle że naprawdę prywatnym. Jestem tak prywatny, że aż potajemny.

Dzieckiem, które wdało się w matkę-horror jest również Różnica między zagadką a tajemnicą autorstwa M.L.N. Hanover. Po ojcu odziedziczywszy umiejscowienie akcji na komisariacie, tekst koncentruje się wokół postaci podejrzanego – albo niezdrowego na umyśle, albo opętanego Maurego Sobinskiego. kowyty, wyginanie szyi i kręgosłupa, wrzaski w języku aramejskim, wszystko to wskazywałoby na jednoznaczną odpowiedź, ale czy aby na pewno? Z zagadką, nie, z tajemnicą, zmierzyć ma się policjant pospołu z dość oryginalnym egzorcystą. Trzymająca w napięciu, nieprzewidywalna historia jest jedną z krótszych, ale bynajmniej nie gorszych. Z kolei Dama lubi krzyczeć Conna Igguldena przełamuje kanwę opowiadania na serio, oddając głos cynicznemu, żerującemu na głupocie klientów „przedsiębiorcy na małą skalę”. Bardzo chcesz, aby ludzie cię lubili i podziwiali. Masz tendencję do samokrytyki. Choć masz pewne wady, rekompensują je zazwyczaj twoje zalety. Miewasz poważne wątpliwości co do tego, czy twoje decyzje lub czyny były właściwe. Znacie takie chwyty, zdania uniwersalne? Klienci głównego bohatera niestety nie. Ale, korzystając z kolejnego truizmu – wszystko ma swój koniec. Narrator porzuci dotychczasową pracę naciągacza, a to, co ją zastąpi, będzie o wiele bardziej interesujące.

Jeśli mówić o powinowactwie z powieścią detektywistyczną, nie można nie wspomnieć o dwóch dobrych tekstach w wykonaniu kobiet: Osobliwej opowieści o deodandzie Lisy Tuttle oraz W czerwieni i perłach Patricii Briggs. Tuttle, nawiązując do twórczości Artura Conana Doyle’a, obsadza w roli Watsona młodą odważną damę z dziewiętnastego wieku. Ta z pozoru prosta historia o feministycznym zabarwieniu daje czytelnikowi satysfakcję za sprawą warsztatu pisarskiego autorki, a też treści zręcznie podawanych nie do końca wprost. Inaczej sytuacja wygląda u Briggs, gdyż ta nie kryje już niczego za półsłówkami. W jej opowiadaniu główny bohater jest wyoutowanym gejem, a dodatkowo wilkołakiem. Kiedy na jego partnera nasłany zostaje zabójca, historia zaczyna nabierać rumieńców, również dosłownie. Znany z książek o Mercy Thompson świat wampirów, wilkołaków i czarownic zaskakująco adekwatnie buduje tło dla poniekąd gejowskiej opowieści z zagadką na pierwszym planie. A żeby było jeszcze pozytywniej, inny udany tekst, Błotny diabeł Laurie R. King, podnosi problem odmienności w nieodległych czasach, w których technologia postąpiła krok naprzód.

Większość utworów – powyższe, ale też kilka niewymienionych – charakteryzuje się dość wysokim poziomem. Ironię stanowi natomiast fakt, że zaznaczona na okładce większą czczionką Charlaine Harris zaprezentowała twór, którego nazwanie „znośnym” byłoby znacznym nadużyciem. Śmierć z ręki Dalii, będąca pierwszym tekstem w antologii (następna ironia albo strzał w stopę), to absolutnie nieciekawy i przewidywalny fragment opisujący incydent na przyjęciu wampirów. Pociągnięta jak po sznurku linia fabularna razem z narracją przeskakującą od jednej postaci do drugiej skutkują historią, która nie tylko nuży, ale też jest uciążliwa w odbiorze. Niewiele więcej oczekiwać można po Głodnym Sercu Simona R. Greena. Trzeci w kolejności, przeładowany niezwykłymi atrybutami tekst, silący się na postmodernistyczne zacięcie, ale oferujący jedynie banał, można podsumować jednym fragmentem: Nie żeby oferowano coś szczególnego... Stare nagranie w systemie Betamax, na którym Elvis grał Kapitana Marvela (…), jedną z trumien Drakuli w zestawie z oryginalną ziemią z grobu (…), zmumifikowaną głowę Alfreda Garcii (…), zwierciadło Doriana Graya. Jest on bowiem jak ta wyliczanka – nic nie wnosząca, chaotyczna, nieistotna. Za gwóźdź do trumny, tym razem nie Drakuli, służy kreacja głównego bohatera, którego błyskotliwa odpowiedź na zaczepkę brzmi „Chcesz w mordę?”.

Mimo dwóch bardzo słabych punktów na przedzie, Chodząc nędznymi ulicami spełnia swoje zadanie. Odłożywszy książkę na półkę, raczej nie poczuje się rozczarowania wynikającego ze świadomości straconego czasu. Być może w tym właśnie kryje się powód usytuowania opowiadań Harris i Greena na samym początku? Tak aby późniejsze wrażenia przyćmiły te pierwsze?

Wydawnictwo Rebis, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

6 komentarzy:

  1. Największe wątpliwości miałam właśnie odnośnie tekstów tych fabrycznych 'gwiazd' - Briggs, Harris i Greena. Miłym zaskoczeniem jest, że przynajmniej jedno z nich dało radę :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Jej, a ja nie wierzyłam, że naprawdę tę recenzję przeczytasz. :D Briggs wypożyczyłyśmy kiedyś pierwszą część serii o Mercedes i nie było źle. Lubimy narrację z niewymuszoną ironią.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oho, książki aż z tyloma opowiadaniami TAKICH autorów aż żal nie przeczytać. Z pewnością będę myszkowała pomiędzy regałami w księgarniach, by wypatrzyć to cudeńko. Najbardziej, przyznam, jestem zainteresowana opowiadaniami "W czerwieni i perłach" oraz "Śmierć z ręki Dalii". :))

    OdpowiedzUsuń
  4. Nazwisko Charlaine Harris na samym początku jakoś nie wzbudza mojego zaufania ^^ Choć sama 'konstrukcja' zbioru jest całkiem fajna, imo zebranie do kupy tekstów pi razy drzwi w tym samym klimacie ma więcej sensu, niż sklejanie całości ze skrajnie różnych opowiadań.

    Z Greenem zetknęłam się raz, przy okazji "Sth from the Nightside", wniosek wyciągnęłam jeden: facet potrzebuje przynajmniej stu stron na rozpęd, potem robi się naprawdę fajnie ^^

    Niektóre opowiadania zapowiadają się ciekawie. Ale raczej nie na tyle, żebym pędziła do księgarni ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Przepraszam, jeśli bluźnię, ale wydawało mi się (nie do końca wiem nawet, czemu; może przez widok nazwisk takich jak Harris), że urban fantasy to taki paranormal, tyle że w mieście... :D A tu się dowiaduję, że jednak nie, że to horror + detective story - i to brzmi całkiem zachęcająco, mogłoby mi się nawet spodobać, zwłaszcza jakiś sensowny miks Lovecrafta z Chandlerem. No, ale chyba wolałabym dobrą powieść niż opowiadania, za opowiadaniami średnio przepadam. Masz może coś naprawdę godnego polecenia w tych klimatach?

    OdpowiedzUsuń
  6. Ekhm, Oceansoul, paranormal w stosunku do urban fantasy to taki śliniący się noworodek. Pod wieloma względami. :P Według moich kryteriów dobrze w urban pisze Gaiman („Nigdziebądź”, „Amerykańscy bogowie”). Jest Łukjanienko z Patrolami, chociaż tam to więcej przygody niż elementów kryminalnych. Zaliczyłabym do nurtu Valente z „Palimpsestem”, ale na naciąganych zasadach, bo do tego najbardziej pasuje jej termin mythic fiction. Więc, jak widzisz, w tych klimatach, które chcesz, polecać mogę co najwyżej antologię.

    OdpowiedzUsuń