
Pierwsza strona okładki najnowszego tomiku poetyckiego Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego jest, by tak rzec, podstępna i zwodnicza. Na zdjęciu widać niezaścielone łóżko, pomiętą pościel, w tle otwarte na oścież drzwi balkonowe. Atrybuty te – nie ma co ukrywać, dość wyświechtane i kiczowate – w połączeniu z tytułem tomu tworzą obraz niechybnie kojarzący się z literaturą spod znaku Janusza Leona Wiśniewskiego. Gdy ujrzałam po raz pierwszy to dzieło grafika, wyobraziłam sobie następującą sytuację: w księgarni, do półki z tomikiem Dyckiego, podchodzi fanka bądź fan prozy Wiśniewskiego. Bierze do ręki intrygujący tytuł z intrygującą okładką. Kartkuje tomik, być może w poszukiwaniu romantycznych uniesień, podnoszących na duchu happy endów. Zamiast tego znajduje śmierć, schizofrenię, wysiedlenia, gejowski seks w publicznych toaletach. Innymi słowy, znajduje Dyckiego, jakiego znamy od lat.