czwartek, 28 listopada 2013

Joanna Bator, „Ciemno, prawie noc”


W nagrodzonej tegoroczną Nike książce Joanna Bator po raz kolejny opowiada o Wałbrzychu, mieście swojego dzieciństwa. Tym razem jednak, zamiast petryfikować feminizującą panoramę społeczności, pisarka odkurza lubiany przez fantastów motyw walki dobra ze złem. Więcej zresztą Ciemno, prawie noc ma wspólnego z fantastyką, ponieważ oprócz podziału na dwie skrajne frakcje, również kreację świata bazującego na tajemnicy i magii oraz rodzaj naiwności właściwy baśniom. W ten sposób logika skutku i przyczyny nie jest tu najważniejsza – wydarzenia rozgrywają się w oparciu o kosmiczny porządek rzeczy. Gdy wpadnie się w tarapaty, skórę uratują zagadkowe kobiety zwane kociarami: Dzika Baśka, Ala Makota czy Babcyjka, ale jednocześnie wciąż trzeba mieć się na baczności przed uosobieniem zła – kotojadami. Zwłaszcza w listopadzie, kiedy „otwierają się przejścia”.

Po stronie „dobrych” występuje główna bohaterka i narratorka książki, Alicja Tabor. Dziennikarka wraca do Wałbrzycha po latach nieobecności, gnana chęcią napisania reportażu na temat znikających w niewyjaśnionych okolicznościach dzieci. Miłośnicy kryminałów muszą jednak obejść się smakiem. Mimo że początkowe sceny zbierania materiału do tekstu przypominają prowadzenie śledztwa, wszystko, co następuje później, dalece odbiega od standardów rozwiązywania kryminalnej intrygi, łącznie z zakończeniem poprowadzonym na zasadzie deus ex machina. Ale dajmy spokój z wynajdywaniem tego, co w kategoriach powieści kryminalnej będzie stanowiło ułomność, wszak Ciemno, prawie noc do gatunku Arthura Conana Doyle’a i Agathy Christie wcale nie przynależy. Bator zapatrzyła się najwyraźniej w swojego literackiego guru, Murakamiego, i za jego przykładem chciała stworzyć rzecz na pograniczu snu i jawy, łączącą literaturę popularną z wysokoartystyczną. Szczęście, że w swym naśladownictwie nie poszła zbyt daleko! Wprawdzie książka miejscami niebezpiecznie zbliża się do infantylizmu znamiennego dla utworów Japończyka, ale przynajmniej jej bohaterowie nie lubują się w wygłaszaniu aforyzmów.

Podstawowym motywem organizującym przestrzeń powieści jest zamieszanie Alicji Tabor, wysłanniczki dobroci, w sprawę zaginionych dzieci. Oczywiście dziennikarka nie jest sama. Tak jak wspomniany na tylnej stronie okładki Frodo, do walki staje ramię w ramię ze sprzymierzeńcami. Wiernym Samem okazuje się Celestyna, kiedyś Czesio, piękna transka w wysokich szpilkach. Punkt dla Bator za całkiem zgrabne normalizowanie Inności – wierny Sam naprawdę jest wierny, choć też nieprzewidywalny, bo w kluczowym momencie potrafi zaserwować Alicji ciasteczka o halucynogennym składzie. Ale przecież czego się nie robi dla uzyskania efektu dramatyzmu… oraz, naturalnie, dla złączenia snu i jawy. Trzeba jednak oddać Bator sprawiedliwość: o ile część zabiegów związanych ze sferą niesamowitości użytych zostało zupełnie na siłę – co zgrzyta podczas lektury i boli – tak inne budują opowieść w sposób właściwy. Wśród tych ostatnich znajdują się dwie najważniejsze figury obrazujące podział świata: kociary i kotojady. Jak się rzekło, te pierwsze uosabiają pozytywny aspekt tajemnicy, drugie zaś to ich przeciwieństwo. Kotojady, złe do szpiku kości istoty, „wchodzą w człowieka i od środka rozszarpują. Mają usta i nos, ale nie mają oczu”.

Trudno też odmówić uroku temu, czym Bator zawsze urzekała: opowieściom. Siłę twórczą mają nawet te krótkie, snute przez siostrę Alicji w dzieciństwie, a przypomniane podczas powrotu głównej bohaterki do „domu pełnego śmierci i duchów”. Historyjki Ewy i nagromadzenie atrybutów powieści gotyckiej na kilkunastu pierwszych stronach – mgła, węglowy pył, zamek Książ, ektoplazma, rodzące się duchy, mrok i mapy donikąd – pociągają plastycznością i każą wierzyć, że Bator wciąż czerpie przyjemność z zabawy słowem. W kolejnych rozdziałach styl narracji kilkukrotnie ulega zmianie, ale echa upiornej atmosfery słychać, gdy bohaterowie wracają wspomnieniami do przeszłości. Tak też skonstruowana została fabuła powieści, by o przeszłość nieustannie zahaczać. Alicja, próbując rozwiązać zagadkę porwań, krok po kroku zmierza w stronę zła dziejącego się współcześnie i równocześnie – co jest dużo ciekawsze – podąża szlakiem nieszczęść do czasów drugiej wojny światowej. U Bator bowiem zło zdaje się mieć źródło w źle wcześniejszym i gdy cofniemy się odpowiednio daleko, być może poznamy jego praprzyczynę. Jeśli zgodzić się z ów wykładnią, nasunie się wniosek, że szafowanie fabularnymi nikczemnościami nie jest tu zupełnie bezzasadne czy zorientowane li tylko na to, aby sprostać instynktowi łaknienia skandali – co stanowi jeden z koronnych zarzutów stawianych książce.

Ja też stawiam zarzut, lecz innej natury. Szkatułkowe opowieści o dziewczynkach znajdowanych w lesie, taborach cygańskich i losach ostatniej księżnej na Zamku Książ czyta się przyjemnie, bo Bator – doświadczona gawędziarka – potrafi się w nich odnaleźć. Niestety, opowieściom w żaden sposób nie dorównuje trzon historii, czyli wydarzenia dotyczące współczesności. Bieganina Alicji po Wałbrzychu to nic innego jak pogoń za własnym ogonem, nużąca i chaotyczna, a tylko od czasu do czasu przetknięta nieźle oddaną obserwacją społecznego krajobrazu. Należy przy tym wspomnieć, że autorka, podejmując tematy aktualnych polskich koszmarów, nawet nie próbuje silić się na subtelności. Bohaterów tworzy oczywistych, czytelnika wali po głowie groteską (między innymi groteskową interpretacją rytuałów interakcyjnych Collinsa), a pozostałe strony książki do znudzenia wypełnia hejtem internetowym (szczególnie uwzględniającym ksenofobię, stereotypy, martyrologię, teorie spiskowe, homofobię, mit sarmacki, niemożliwość pogodzenia strony lewej z prawą, hipokryzję i hektolitry wylewającej się głupoty). Plus tej łopatologicznej metody krytycznej jest taki, że nikt na świecie nie będzie jej w stanie przeoczyć. Ale czy nie lepiej w takim wypadku napisać manifest…?

Maraton Joanny Bator to widowisko z potknięciami i zadyszką. Dużo bardziej wolałam pisarkę w formie sprzed ciemnej nocy – wtedy nie pędziła na złamanie karku, ale jej bieg był przynajmniej równy.

W.A.B., 2012

5 komentarzy:

  1. Od dawna ciekawi mnie twórczość tej pisarki, chociaż póki co mam chyba bardziej ochotę na wcześniejsze jej powieści i od nich zapewne zacznę. "Ciemno, prawie noc" pomimo tych kilku mankamentów, o których piszesz również mnie intryguje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Już ten hejt odstrasza i to skutecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ze względu na te opowieści z przeszłości z chęcią przeczytam, choć pewnie najpierw zabiorę się za jakąś inną powieść autorki, co by po samych nagrodach nie ganiać :) Szkoda, że postać Alicji kuleje, jednak sądzę, że jakoś to przeboleję i podołam wyzwaniu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja właśnie jestem bardzo ciekawa tych poprzednich książek, bo ich jeszcze nie czytałam, a "Ciemno..." mam za sobą. Wszyscy chwalą "Chmurdalię", będę musiała nadrobić:)

    OdpowiedzUsuń
  5. hej , myślę , że takie skrajnie racjonalne podejście spłyca odbiór tej książki.
    Wydaje mi się , że konfrontuje nas z pewnymi uczuciami - zupełnie niekomfortowymi. Tak niekomfortowymi , że może nawet wypieramy część rzeczywistości , żeby sie z nimi nie spotykać ?
    A uczucia to wiadomo , anima nie logos...

    OdpowiedzUsuń