czwartek, 28 lutego 2013

Joanna Pettersson, „Szczęściarze” – Wielość możliwości


Skrojona z kilku połączonych ze sobą opowieści książka Joanny Pettersson to wycieczka w rejony tradycji oświeceniowej i romantycznej. Myliłby się jednak ten, kto zaklasyfikowałby utwór do przestarzałych. Jego wymowa jest bowiem aktualna, a odbiór, za sprawą zastosowanego zabiegu – umożliwienia bohaterom wypowiadania się w języku współczesnym – jak najbardziej zrozumiały. Otrzymaliśmy więc kilka różnych historii zbudowanych wokół nadrzędnego pytania o definicję szczęścia. Historii prostych, ale nie banalnych, a nadto potrafiących zagrać na emocjach.

Rzecz rozpoczyna się od buntu stanu trzeciego w osiemnastowiecznej Francji. Będący narratorem rozdziału hrabia Feliks niespodziewanie wpada w podwójne tarapaty. Po pierwsze jego pałac stoi w ogniu, rozgrabiany przez porwaną rewolucyjnymi ideałami służbę. Nie mając innego wyjścia, hrabia ratuje skórę ucieczką. To jednak nie koniec zmartwień, bowiem drugim problemem (w rozumieniu Feliksa jeszcze gorszym) jest wrzeszczące zawiniątko, które dostaje w posiadanie, ponoć owoc nocy spędzonej z niejaką Marie-Louise. W podobnym tonie utrzymana jest cała ta awantura: narracji Feliksa nieustannie towarzyszy ciepła humorystyczna nuta, nieco sowizdrzalskiego absurdu, przekąs. Nienawykłemu do sprawowania opieki nad dzieckiem arystokracie nowy towarzysz ciąży w podróży, zmusza do podjęcia rozważań, których natury nigdy wcześniej nie zgłębiał: Wiedziałem, że trzeba to umyć, bo inaczej dalej będzie śmierdzieć. Ale jak? Tetyda zanurzała Achillesa w Styksie, trzymając go za piętę. Zastanowiłem się. Nie, nie da rady, doszedłem do wniosku. Jak go będę trzymał za piętę, to łeb sobie rozbije o kamienie. Nowo upieczonemu ojcu przyjdzie zaznać nieznanego dotąd życia i zmierzyć się z pytaniami między innymi o to, czy rzeczywiście przynależy do warstwy arystokracji. Ale to dopiero jedna z zawartych tu opowieści.

Najszerszy wątek książki, dotyczący Jeana i Bazila, to historia o głębokim uczuciu, które przez wzgląd na swoją nienormatywność ograniczane jest do przyjaźni. Najpierw relację z przygód zdaje hrabia Jean de Saint-Pierre, porucznik i człowiek, który „brata się z pospólstwem”. Moment, w którym Jean poznaje Bazila jest dla obu przełomowy. Odtąd mężczyźni spędzają ze sobą każdą niemal chwilę, zacieśniając łączącą ich więź, coraz mocniej od siebie nawzajem zależni. Zdawałoby się, że to doskonały przykład męskiej przyjaźni naznaczanej ryzykownymi incydentami, obroną honoru, nieraz też sprzeciwianiem się wobec zastanych reguł. Po pewnym czasie perspektywa opowieści ulega zmianie, te same zdarzenia opisywać zaczyna drugi bohater – tym samym utwór przekształca się, zbliża do romansu. Dzięki narzuceniu nowej optyki kontekst staje się szerszy, wcześniej niewyjaśnione fragmenty i postępowanie postaci nabierają sensu. Łatwiej też spojrzeć wówczas na skomplikowaną relację łączącą przyjaciół, na starania, by „złą miłość” oswoić, obedrzeć ją z namiętności. Bazil ma bowiem mocny argument, by nie chcieć pozwolić na erotyczne zbliżenie z ukochanym mężczyzną. Robi zatem wszystko, by życie Jeana uprzyjemnić przy wykorzystaniu konwencjonalnych środków.

Akcent położony na uczucia stanowi element wszystkich opowieści, choć w różnym natężeniu. Wątek mający charakter retrospekcji koncentruje się na więziach kilkuletniego Bazila z mieszkańcami Paryża. Żyjący na ulicy młody paryżanin zmaga się z głodem, brakiem kąta do spania, a ponadto, aby przeżyć, musi świadczyć usługi cielesne starszym mężczyznom. Co ciekawe, w opowieści tej kryje się też motyw kryminalny. Z kolei historia zamykająca zbiór z powodzeniem nawiązuje do powieści gotyckiej, wykorzystując umiejscowienie akcji w zamku, niejasną, upiorną momentami atmosferę, atrybut szaleństwa. Pettersson odnajduje się w każdej z tych konwencji i w każdej przemyca tropy dotyczące relacji międzyludzkich, a także związane z tymi ostatnimi poszukiwanie szczęścia, które być może wcale nie znajduje się tak daleko, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. I, tak jak wskazuje autorka w przedmowie, niekoniecznie musi oznaczać ustatkowane życie z gromadką dzieci u boku.

Intertekstualna gra z czytelnikiem, oprócz obierania różnych podstaw gatunkowych, przejawia się też za pomocą tworzenia licznych, mniej lub bardziej oczywistych odwołań do mitologii, filozofii, literatury czy historii. Wspomniany zostaje Rousseau, Kubuś Fatalista, duże znaczenie ma Hoffmann oraz ukochany Zeusa Ganimedes. Interesujący efekt daje przywołanie Heroda podczas rozmowy ulicznych chłopców albo niepokój młodego Bazila wywołany legendą o demonicznym golibrodzie. Ale moc autorki tkwi w jeszcze jednym punkcie, mianowicie w sposobie, w jaki prowadzi ona poczynaniami swoich bohaterów, jak potrafi zainteresować nimi czytelnika. Chociaż magia sensu stricto w książce nie funkcjonuje, magiczne bywają tutaj przygody. Losy odwracają się zupełnie niesamowicie, jednego dnia każąc troszczyć się o znalezienie dachu nad głową, a drugiego obdarowując sławą i uznaniem. Być może ów fabularny optymizm dotykający głównych bohaterów widać wyraźniej niż wskazywałby na to czynnik prawdopodobieństwa, ale niewymuszona lekkość i urok pisarstwa Pettersson sprawiają, że chce się w te sploty okoliczności uwierzyć.

Tym, co między innymi składnia do zastanowienia nad książką, jest nagromadzenie w niej postaci wykazujących się otwartymi na inność umysłami, bezinteresowną dobrocią, postaci gotowych wygłosić kilka zdań w obronie cenionych przez siebie wartości. W taki właśnie sposób idealizowani są główni bohaterowie. Choć za niewiele mający sobie oddanie ojczyźnie, wojsku, regułom, to ceniący życie, życzliwi, skłonni pomóc potrzebującym. Przy tak rozłożonych cechach charakteru wydaje się, że stali się oni nośnikami pewnej ideologii, aczkolwiek, o czym należy wspomnieć, nie odbierającej im autentyczności. Byłoby zresztą daleko posuniętym cynizmem odmawianie istnienia ludziom przejmującym się losem innych. Między innymi o tym można tutaj przeczytać. Ale przede wszystkim książka nie ukazuje tylko ułamka rzeczywistości osadzonego w konkretnych realiach. Pettersson mówi, że nieważne są miejsce i czas. Że w ogólnym rozrachunku są one zupełnie nieważne.

Warszawska Firma Wydawnicza, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

niedziela, 24 lutego 2013

Szczepan Twardoch, „Morfina” – Walka z polskością


Nagrodzona Paszportem Polityki za 2012 rok powieść Szczepana Twardocha rozgrywa się jesienią 1939 roku w zgwałconej (jak zwykł mawiać główny bohater) Warszawie. Mimo że osadzenie historii w czasie okupacji niemieckiej przywołuje jednoznaczne skojarzenia, w Morfinie brak czynów chwalebnych, obrazów Polaka patrioty, gotowego za ojczyznę walczyć i oddawać życie. Zamiast tego funkcjonuje antybohater Konstanty Willemann, morfinista i kurwiarz. Ścierają się też warstwy powieściowe: historyczna, bo Twardoch pieczołowicie oddał klimat okupowanej Polski, sensacyjna, śledząca kolejne szalone zdarzenia, w które uwikłany zostaje Willemann, i najszersza, psychologiczna, będąca książki esencją.

Konstanty Willemann to człowiek, który nie wie kim jest i obsesyjnie szuka odpowiedzi na to podstawowe pytanie. Matka jego, szalona Katarzyna Willemann, wybrała niegdyś dla siebie narodowość. Jako młoda Ślązaczka zechciała być Polką i stała się nią. Przywłaszczyła sobie polskość, teraz zaś uosabiać może więcej: stare kości obleczone w skórę przywodzą na myśl Kostkowi pramatkę albo Polskę, bo ta jest przecież kobietą, albo i indiańskiego wodza, demona. Willemanna ojciec, którego Katarzyna uwiodła gdy miał lat szesnaście, to niemiecki arystokrata. Konstanty, wychowywany na Polaka, ale świetnie władający również językiem niemieckim, teoretycznie ma podłoże do umacniania zarówno niemieckości, jak i polskości. W chwili zajęcia Warszawy, a zatem sytuacji wyzwalającej poczucie odrębności, mógłby wybrać jedną z dwóch dróg, nie wybiera jednak żadnej – jest pusty, a pustkę wypełniają mu kobiety. Matka, żona i kochanka. Są one dookreślone, wyraziste, przerysowane wręcz, bo niemalże archetypiczne. Konstantego natomiast charakteryzuje nijakość, słabość, niemoc. Brak utożsamiania się dotyczy nie tylko przynależności narodowościowej, ale też kwestii bardziej egzystencjalnej, pokazanej tu jako kształtowanie się męskości. Willemann potrzebuje znajdywać potwierdzenia, szukać siebie w oczach kobiet. Wydaje się bowiem, że sam jest nikim albo nie jest nawet zupełnie.

Tożsamość i poszukiwanie jej stanowią centralny punkt powieści, warto więc wspomnieć, że Twardoch, mimo delikatnej materii przedmiotu, prowadzi dojrzałą narrację, nie popadając w banał. Główny bohater miota się, przyjmując narzucane mu przez kobiety role: mąż, kochanek, bonvivant, morfinista albo podporucznik. Jeśli uznać wejście w owe role za lek, to tylko doraźny. Wciąż przewijającego się pytania o to, kim jest naprawdę, nie są w stanie zagłuszyć morfiniczne sesje u kochanki, w głowie Konstantego będącej wcieleniem kobiecości demonicznej. Nie jest w stanie zagłuszyć go żona Helena, córka endeka Peszkowskiego, do której Konstanty nie może się zdecydować, jakie żywi uczucia, ani nie zagłusza go syn Jureczek, którego Kostek kocha, ale nie wie dlaczego. Tym bardziej nie pcha do stężenia płynnej tożsamości Willemanna okupacja niemiecka, bo Konstanty wojny tej nie rozumie, pluje na nią, zbywa i plugawi polskie świętości. Jureczek tatusia wyściska. Wierszyk powie. Hela go uczy „Kto ty jesteś”, nawet nie chciało mi się protestować, chociaż to głupie przecież straszliwie, a w takich czasach nieodpowiedzialne, trzylatka takich kiczów potwornych uczyć. Żaden z trzylatka Polak, trzylatek to ledwie półczłowiek, półbestyjka kochana, małpiszon, nie żaden Polak.

Polskość jawi się Willemannowi jako gra, teatr, pozory. Kiedy Peszkowski oferuje rodzinie wyjazd do Szwecji, Kostek widzi, czego żona od niego oczekuje. Aby odmówił, zaproponował ucieczkę jej i Jureczkowi, a sam został, walczył o Polskę, dla Polski. Wtedy ona mogłaby zacząć go przekonywać do wyjazdu, mówiąc, że rodzina najważniejsza, a on powołałby się na obowiązek każdego Polaka. Gra dostojna, udowadniająca miłość do kraju, zadowoliłaby Helę, zaspokoiłaby jej potrzebę gorliwości w obliczu potrzebującej ojczyzny. Ponieważ żona Konstantego, tak jak inne kobiety w powieści, stanowi zaprzeczenie Kostka, formę domkniętą. Hela jest jedną z najważniejszych konstrukcji dla Polaków: Matką Polką, cierpiącą dla narodu i w cierpieniu tym znajdującą ukojenie. Twardoch doskonale przywołał owe wzniosłe aspekty polskości, a potem kazał Willemannowi je podsumować: Czy mój Kostuś okaże się godzien wspaniałych tradycji niepodległościowych naszej rodziny? Czy okaże się człowiekiem tak odważnym, jak odważny powinien być mąż Heleny Willemann de domo Peszkowskiej herbu Jastrzębiec? Czy nie boi się śmierci? Czy mój Kostuś godzien jest nazywać się Polakiem? Pierdolenie.

W powieści pojawia się więcej podobnych groteskowych wątków. Jest między innymi kapitan Pawlikowski, który zastrzelił taksówkarza, bo ten odpowiedział mu: „sam jesteś łobuz”. Dla Pawlikowskiego to obraza munduru polskiego, a więc Polski, a więc śmierć dla obrazoburcy; logika kierujących się uwielbieniem dla świętych symboli. Wyraźny jest w Morfinie brak uwznioślania wojny czy postaw Polaków, można by nawet sądzić, że obraz kształtuje się zgoła odwrotnie, że jest to książka antybohaterska. Twardoch zaprzecza jednak jakoby jego celem było rozprawianie się z polską martyrologią. Historia zresztą opowiedziana jest na poziomie jednostkowym i dotyka przede wszystkim osobistych poszukiwań Willemanna. Poza tym, że wyróżnia się tu staranność w aspekcie historycznym i kulturowym – w tym szczególnie zauważalne są podwójne normy moralne, inne dla kobiet, a inne dla mężczyzn – to jednak Twardoch daleki jest od sięgania po perspektywę skierowaną na całości. Zdecydował się on też na złożoność opisu. Mało z tego, o czym się czyta, jest tutaj jednoznaczne.

Tak skonstruowana została Morfiny narracja, aby skupienie na wnętrzu podkreślać – jest rytmiczna, transowa, często przechodzi w strumień świadomości. Forma ta jest cechą konstytutywną książki, stanowi wyróżnik i atut pozwalający w majaki Willemanna się przedostać. Z drugiej strony strumień żłobi czasem tak szerokie koryto, że zostaje tylko literackie gadulstwo, dużo znaków, a mniej niż chciałoby się treści. Z narracją Twardocha wiąże się też inny interesujący zabieg, tym razem perspektywę poszerzający. Jest nią drugi głos narracyjny, szara przyjaciółka, zagadkowa postać kobieca podążająca za Willemannem i zwracająca się do niego pieszczotliwie, niby to matka chcąca kierować krokami syna. Bohaterka antycypująca wydarzenia, zdradzająca fakty, o których Kostek nie mógłby wiedzieć, nieodgadniona w swoim racjonalnym szaleństwie. Czy to jungowska anima, jedna z bogów, wszechkobieta czy coś jeszcze innego, pozostaje w sferze domysłów. Konstanty zaś znowu staje się bierny, bezwolny, skazany na władzę kobiety. Kolejnej kobiety o mocnym charakterze. Ciekawy to głos w temacie o płci – bo chociaż mężczyźni posiadają w Morfinie atrybuty władzy, to kobiety są tymi silniejszymi.

Wśród rozciągniętego narkotycznego stanu Willemanna i okoliczności pchających go z jednego miejsca w drugie, wyłania się to, o czym usiłował łopatologicznie mówić Murakami w swoim Sputniku Sweetheart. Konstanty żyje z żoną, bywa u kochanki, widuje się z najlepszym przyjacielem. Nie zna ich jednak, a oni nie znają jego. Każdy żyje osobno, a ludzie nigdy się nie spotykają. Fakt ten będzie miał swoje konsekwencje na końcu książki. Warto do niego dotrzeć, choć niekoniecznie jak najprędzej – to nie powieść do tego, by przez nią przebiec.

Wydawnictwo Literackie, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

piątek, 15 lutego 2013

Antologia, „Chodząc nędznymi ulicami” – Co bękart potrafi


Pod koniec 2012 roku nakładem wydawnictwa Rebis ukazał się pokaźnych rozmiarów zbiór opowiadań utrzymanych w konwencji urban fantasy. Ten stosunkowo nowy gatunek, choć sięgający korzeniami do lat osiemdziesiątych XX wieku, obecnie zdobywa coraz większą popularność. Odpowiadający za redakcję tekstów George R.R. Martin napisał o nim w posłowiu: (…) jest na wskroś bękartem. Gnieździ się na ulicach zdecydowanie bardziej niebezpiecznych i brudnych (…), w Nowym Jorku, Chicago, Los Angeles i anonimowych miastach, gdzie rynsztokami płynie krew, a nocą krzyki zagłuszają muzykę. Zamieszczone tu teksty w większości potwierdzają słowa amerykańskiego pisarza – jest ciemno, obskurnie i tak, by włos zjeżył się na głowie.

Zebranie opowiadań spiętych jednym motywem – w tym przypadku obecnością prywatnego detektywa oraz zjawiska mniej lub bardziej nadnaturalnego – pociąga za sobą ryzyko ujednolicenia zbioru. Tym większa obawa, jeśli antologia oferuje historii mnogość. W pewnym momencie pojawić mogą się podobne rozwiązania fabularne, bliźniacze wątki czy choćby przypominający się nawzajem bohaterowie. Chodząc nędznymi ulicami (o lepszym oryginalnym tytule: Down These Strange Streets) zawiera aż szesnaście wariacji wokół podanego tematu na niemal siedmiuset stronicach. Myśl o powtarzalności nasuwa się sama, ale – za co należy się pierwszy ukłon w stronę redaktorów i samych pisarzy – nie ma ona przełożenia na rzeczywistość. Mimo czasem pokrewnych sztafaży, antologia zapewnia różnorodność. Tak samo w kwestii sposobu podjęcia tematu, jak i konkretnych punktów w jego realizacji.

Według George R.R. Martina matką urban fantasy jest horror, ojcem – powieść detektywistyczna. Echa owego mariażu bez trudu daje się odnaleźć na kartach antologii. W ten sposób zwolennicy grozy podanej w atmosferze realizmu usatysfakcjonowani będą opowiadaniem Joe’ego R. Lansdale, pierwszorzędnie przejmującego pałeczkę od H.P. Lovecrafta. Jego Krwawiący cień, przywodzący na myśl najlepsze utwory Samotnika z Providence, roztacza sugestywny nastrój barów zatopionych w kłębach tytoniowego dymu, w których z gramofonów odtwarza się blues, a ladę okupują bywalcy dobrze znający półświatek prostytucji i prochów. Znakomicie poprowadzona pierwszoosobowa narracja każe zatrzymać się na dłużej przy opisach nieznanego – co jest nie w porządku z tą osobliwą muzyką? Opowiadanie wywiązuje się też z konieczności użycia postaci detektywa. Nie mam licencji – mówi narrator. W tym mieście nikt czarny nie dostałby licencji (…). Chyba jestem prywatnym detektywem, tyle że naprawdę prywatnym. Jestem tak prywatny, że aż potajemny.

Dzieckiem, które wdało się w matkę-horror jest również Różnica między zagadką a tajemnicą autorstwa M.L.N. Hanover. Po ojcu odziedziczywszy umiejscowienie akcji na komisariacie, tekst koncentruje się wokół postaci podejrzanego – albo niezdrowego na umyśle, albo opętanego Maurego Sobinskiego. kowyty, wyginanie szyi i kręgosłupa, wrzaski w języku aramejskim, wszystko to wskazywałoby na jednoznaczną odpowiedź, ale czy aby na pewno? Z zagadką, nie, z tajemnicą, zmierzyć ma się policjant pospołu z dość oryginalnym egzorcystą. Trzymająca w napięciu, nieprzewidywalna historia jest jedną z krótszych, ale bynajmniej nie gorszych. Z kolei Dama lubi krzyczeć Conna Igguldena przełamuje kanwę opowiadania na serio, oddając głos cynicznemu, żerującemu na głupocie klientów „przedsiębiorcy na małą skalę”. Bardzo chcesz, aby ludzie cię lubili i podziwiali. Masz tendencję do samokrytyki. Choć masz pewne wady, rekompensują je zazwyczaj twoje zalety. Miewasz poważne wątpliwości co do tego, czy twoje decyzje lub czyny były właściwe. Znacie takie chwyty, zdania uniwersalne? Klienci głównego bohatera niestety nie. Ale, korzystając z kolejnego truizmu – wszystko ma swój koniec. Narrator porzuci dotychczasową pracę naciągacza, a to, co ją zastąpi, będzie o wiele bardziej interesujące.

Jeśli mówić o powinowactwie z powieścią detektywistyczną, nie można nie wspomnieć o dwóch dobrych tekstach w wykonaniu kobiet: Osobliwej opowieści o deodandzie Lisy Tuttle oraz W czerwieni i perłach Patricii Briggs. Tuttle, nawiązując do twórczości Artura Conana Doyle’a, obsadza w roli Watsona młodą odważną damę z dziewiętnastego wieku. Ta z pozoru prosta historia o feministycznym zabarwieniu daje czytelnikowi satysfakcję za sprawą warsztatu pisarskiego autorki, a też treści zręcznie podawanych nie do końca wprost. Inaczej sytuacja wygląda u Briggs, gdyż ta nie kryje już niczego za półsłówkami. W jej opowiadaniu główny bohater jest wyoutowanym gejem, a dodatkowo wilkołakiem. Kiedy na jego partnera nasłany zostaje zabójca, historia zaczyna nabierać rumieńców, również dosłownie. Znany z książek o Mercy Thompson świat wampirów, wilkołaków i czarownic zaskakująco adekwatnie buduje tło dla poniekąd gejowskiej opowieści z zagadką na pierwszym planie. A żeby było jeszcze pozytywniej, inny udany tekst, Błotny diabeł Laurie R. King, podnosi problem odmienności w nieodległych czasach, w których technologia postąpiła krok naprzód.

Większość utworów – powyższe, ale też kilka niewymienionych – charakteryzuje się dość wysokim poziomem. Ironię stanowi natomiast fakt, że zaznaczona na okładce większą czczionką Charlaine Harris zaprezentowała twór, którego nazwanie „znośnym” byłoby znacznym nadużyciem. Śmierć z ręki Dalii, będąca pierwszym tekstem w antologii (następna ironia albo strzał w stopę), to absolutnie nieciekawy i przewidywalny fragment opisujący incydent na przyjęciu wampirów. Pociągnięta jak po sznurku linia fabularna razem z narracją przeskakującą od jednej postaci do drugiej skutkują historią, która nie tylko nuży, ale też jest uciążliwa w odbiorze. Niewiele więcej oczekiwać można po Głodnym Sercu Simona R. Greena. Trzeci w kolejności, przeładowany niezwykłymi atrybutami tekst, silący się na postmodernistyczne zacięcie, ale oferujący jedynie banał, można podsumować jednym fragmentem: Nie żeby oferowano coś szczególnego... Stare nagranie w systemie Betamax, na którym Elvis grał Kapitana Marvela (…), jedną z trumien Drakuli w zestawie z oryginalną ziemią z grobu (…), zmumifikowaną głowę Alfreda Garcii (…), zwierciadło Doriana Graya. Jest on bowiem jak ta wyliczanka – nic nie wnosząca, chaotyczna, nieistotna. Za gwóźdź do trumny, tym razem nie Drakuli, służy kreacja głównego bohatera, którego błyskotliwa odpowiedź na zaczepkę brzmi „Chcesz w mordę?”.

Mimo dwóch bardzo słabych punktów na przedzie, Chodząc nędznymi ulicami spełnia swoje zadanie. Odłożywszy książkę na półkę, raczej nie poczuje się rozczarowania wynikającego ze świadomości straconego czasu. Być może w tym właśnie kryje się powód usytuowania opowiadań Harris i Greena na samym początku? Tak aby późniejsze wrażenia przyćmiły te pierwsze?

Wydawnictwo Rebis, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

piątek, 8 lutego 2013

Michał Witkowski, „Lubiewo bez cenzury”


Rzecz, której Witkowski obawiał się, pisząc wirtualne posłowie do Lubiewa – a więc: medialne upolitycznianie książki, nadawanie plakietek, że manifest, że walka o prawa mniejszości – wydaje się nie tyle nierealna, co jednak mało prawdopodobna. Na jakich podstawach by temu pamiętnikowi z powstania pedalskiego, jak nazywa go autor, w ten sposób zmieniać treści, przenicowywać wnętrzności? W którymś miejscu muszą przebiegać granice, za którymi mediom trudno już zmyślać, i jeśli szukać jednej z nich, chyba można byłoby zacząć od spojrzenia na okładkę Lubiewa. Możliwe, że właśnie gdzieś tutaj się znajdzie. Bo w środku: cioty skryminalizowane, zorientowane na jedno, czuczła i samo dno społeczne, dużo kpiny i groteskowego humoru. To nie manifest więc, a co najwyżej sprawdzian z otwartości.

Wśród heteryków „pełną gębą” nie ma miejsca na ironię, na grę, na cudzysłów, stylizację, nie mówiąc już o kampie. (…) bo wszystko traktują jako atak na ich heteryczny, poważny świat. Siedzą po uszy w swoich rolach społecznych, a my do nich z naszymi transgresjami, metamorfozami i przebierankami. My wszystko relatywizujemy. Tak pisze Witkowski w jednym z ostatnich rozdziałów, poprzedzając kolejną wizytę w publicznej toalecie i marzenia ciot o czasach feudalnych, w których panowie na dworach mogliby włożyć krynoliny, zabrać pudełeczka na pchły i zwołać posłusznych parobków. Cytat trafny, ale pod koniec powieści trochę niepotrzebny, bo doczytawszy do tego miejsca, nie sposób nie zrozumieć sytuacji samodzielnie. Spisane przez Witkowskiego opowieści, uporządkowana Księga ulicy, a następnie nieco bardziej chaotyczny Ciotowski bicz stanowią zbiór wspomnień i fikcji soczyście obrazujący środowisko podgrupy homoseksualistów zwanych tu ciotami. Jakiejkolwiek niejasności brak. Cioty przeginają się, z wystawionym jęzorem polują na lujów, a od „heterycznego, poważnego świata” dostają częściej niż do buzi, w buzię.

W Księdze ulicy autor będący jeszcze Michałem Witkowskim, narratorem obiektywnym i trochę „z zewnątrz” – w opozycji do Michaśki vel Śnieżki (w pseudonimie wróżba), którą staje się później – odwiedza dwie stare cioty, Patrycję i Lukrecję. W ich obskurnym mieszkaniu czas uległ zatrzymaniu. Nic się tu nie zmieniło od czasów komuny, wszędzie złote tajwańskie zegary z targu, barometry z targu, połyskujące figurki z targu, wszystko od Rosjan. „Komuna” jest tutaj słowem-kluczem. Patrycja i Lukrecja będą budować opowieść, jak się wtedy dobrze żyło, jakie były perspektywy (upodlenia), ze szczególnym uwzględnieniem celu nadrzędnego, tak samo dla Lubiewa, jak i dla nich samych. Relacja nie mogłaby więc zaczynać się inaczej: No więc dobrze, panie dziennikarzu (a dużo pan za ten materiał dostanie?), park nazywa się „pikieta” albo „szlak”. Chodzenie po nim to pikietowanie. Pikieta służy do wyrywania. Podrywania, znaczy. Celem obciągu.

Poznawanie losów poszczególnych postaci tej polifonicznej historii, to poznawanie brudu, ubóstwa, szaletów, koszar, obsesji seksualnej i, fascynujących, owszem, postaw ciot. Właśnie to interesuje Witkowskiego. Z całej gamy wyróżnionych typów w obrębie gejów, wybrał ten jeden, znajdujący się najdalej od pozytywnego, medialnego wizerunku homoseksualisty; typ, który nie tylko nie przyczynia się do emancypacji, ale wcale jej nie chce. Woli od niej wyobcowanie, swoją inność, swoją małą wspólnotę, poniżanie się, groteskę. I wybrał też Witkowski sposób, by o tym opowiedzieć. W autotematycznej wstawce, autor zastanawia się: To jest ohydne. Ohydne i ciekawe jednocześnie. Nie opublikuję tego przecież. No bo jak? (…) Nie ma języka, żeby o tym mówić (…). Jak się okazuje, język jednak jest. Wprawdzie daleki od kulturalnego, bo wyciągnięty wprost z szaletu, za to odwzorowany tak dobrze, że nadający książce szczerości, autentyzmu. Razem z intertekstualnością, drwiną i brakiem poszanowania dla symboli, podobno właściwym dla ciot, reprodukcja ta skutkuje przeraźliwie mocnym efektem. Nie ma się co dziwić radykalnym wyborom Witkowskiego. Miał rację.

Druga część, Ciotowski bicz, rozgrywa się w zupełnie innej scenerii niż Księga ulicy, bo na plaży w Lubiewie. Tutaj to zderzają się ze sobą różne rzeczywistości. Michał, czy raczej Michaśka, bo Witkowski wydobywa już z siebie ciotostwo, przestaje z przeginającymi się Emerytkami. Drugim obozem są Geje. To ci od parad równości, walki o prawa, rekreacji, związków na całe życie, jednostki przejmujące wartości z Zachodu. Michaśka odnosi się do nich lekceważąco, jakby z niezrozumieniem, jak dziecko, któremu trzeba wytłumaczyć. Przednia to gra Witkowskiego, ironiczna i autoironiczna, niedająca spójnego obrazu narratora, a przez to też zastanawiająca. Tym mocniejsze wywiera wrażenie owa zabawa z czytelnikiem, że pełna jest sprzeczności, łączenia podniosłości z trywializowaniem, elementów przykrych i komicznych. Podobnie jak poprzednio, Ciotowski bicz rozpisany został na wiele głosów, tym razem jednak centralny motyw przewodni nie istnieje. Nie wszystkie też partie tekstu przykuwają uwagę jak wcześniej, a szkoda.

Książka Witkowskiego portretuje PRL i lata po nim w całej przegiętej krasie, wycinek świata, o którym można było nie mieć pojęcia. I czy to rzeczywiście „ciotowski Dekameron”, czy nie, nieważne. Istotniejszym zdaje się co innego – jest Lubiewo momentami genialne.

Wydawnictwo Świat Książki, 2012

sobota, 2 lutego 2013

Truman Capote, „Śniadanie u Tiffany’ego”


Zbiór wydawnictwa Albatros z 2010 roku oferuje, tak jak miało to miejsce w pierwszej anglojęzycznej edycji, nowelę Śniadanie u Tiffany’ego i trzy opowiadania. Chociaż na poziomie fabularnym teksty diametralnie się od siebie różnią, łatwo daje się zauważyć wspólny mianownik: zainteresowanie Capote’a sferą emocjonalną. Uwidacznia się ono pod postacią skupienia narracji na ludziach poszukujących, dokonujących wyborów i będących w różnych związkach, a przy tym w dużej mierze odcinających się od przestrzeni ogólnospołecznej, czy to z woli własnej, czy narzuconej.

Pierwszoosobowa narracja początkującego pisarza „Freda” w Śniadaniu Tiffany’ego jest opowieścią mężczyzny wracającego wspomnieniami do czasów, w których zaczynał prowadzić życie na własną rękę. Wynajmował wtedy pokój w kamienicy będącej również schronieniem dla Holly Golightly, młodej i odznaczającej się niebywałą urodą dziewczyny „znikąd”. To ona właśnie, obsesja licznego grona mężczyzn, nazywana przez swojego menedżera bajerantką, kłamczuchą i zbzikowaną romantyczką, stanowi główny przedmiot noweli. Jest ona też znakomitym przykładem na to, jak wykorzystać potencjał postaci w utworze. Cudownie błyszcząca gwiazdka nowojorskich lokali, żyjąca głównie z naciągania zafascynowanych nią mężczyzn, arogancka i niepoważna, może obserwatora ciekawić bądź irytować, ale jakieś emocje wzbudzi na pewno.

Podstawą stylu Śniadania… jest niezobowiązująca, oszczędna w środkach narracja, często oddająca głos bohaterom. Przepuszczona przez ich pryzmat Holly jawi się jako kobieta wspaniała. Owszem, też nieobliczalna i trudna w kontaktach, ale bez wątpienia warta wyrzeczeń: Ale uwaga (…) lubię małą. Wszyscy ją lubią, chociaż jest mnóstwo takich, którzy jej nie lubią. Ja tak. Z całego serca ją lubię. Jestem wrażliwym człowiekiem, to dlatego. Z grona pożądających jej adoratorów wyłamuje się narrator, którego uczucia ograniczają się do sympatii, z biegiem czasu mocniejszej, ale wciąż pozostającej na gruncie przyjaźni. (Sytuacja jest więc przedstawiona zupełnie inaczej niż w ekranizacji, o której zresztą Capote wypowiadał się gorzej niż niepochlebnie). Za pomocą „Freda” odbiór bohaterki zyskuje nową optykę – bo choć pozerka, trochę naiwna, a trochę bardziej obcesowa, to jednak pod tą wierzchnią warstwą pozorów okrutnie zagubiona.

Wydaje się, że czas i miejsce pełnią tu rolę służebną w stosunku do jednostkowych emocji czy stanów. Trwa wojna, lecz bohaterowie nie wykazują przejawów zainteresowania ani konfliktem, ani kwestiami społecznymi czy politycznymi. Tym, co zostaje uwydatnione, są własne potrzeby, wąski krąg spraw dotyczących postaci bezpośrednio, a też blichtr i powierzchowność. Holly Golightly jest tą, która najmocniej zawęża perspektywę, bo niemal wyłącznie do siebie samej, ale zarazem tą, która o większym świecie przypomni – choć wciąż w kontekście spraw osobistych, bo najbliżej jej osoby. Jest więc Śniadanie… historią nakierowaną na zupełnie prywatne rejony zmagań. Jeśli nawet pojawia się scena angażująca wielość postaci – przyjęcie, w którym bierze udział rzesza męskich gości, w tym oficerów marynarki – ma ona wydźwięk pusty, karykaturalny.

Większe jeszcze zogniskowanie na jednostce, związkach międzyludzkich i tęsknotach widać w trzech opowiadaniach. Pierwsze z nich, Dom z kwiatów, konfrontuje ze sobą dwie sfery: dotychczasowe życie w luksusie i szczęściu, ponownie pięknej i próżnej dziewczyny do towarzystwa, z trudniejszym, ograniczanym obyczajami życiem wiejskim. Ottilie postawiona zostaje przed możliwością obrania jednej ze ścieżek swojej przyszłości, co można interpretować jako wybór pomiędzy dwoma wykluczającymi się porządkami. Podjęcie decyzji nie jest łatwe – Capote zaznaczył przede wszystkim pozytywne strony dalszej pracy w przybytku zwanym Polami Elizejskimi, pośród uwielbiających Ottilie klientów, skłonnych obdarowywać ją nie tylko względami, ale też kosztownościami. Z kolei zamieszkanie w chacie poślubionego rolnika wiąże się głównie z nieszczęściami, z przybraniem roli uległej mężowi gospodyni dręczonej zarówno przez matkę mężczyzny, jak i absurdalne zwyczaje. Capote zdaje się więc pytać wprost: co być wybrał(a)?

Dwa kolejne teksty, Brylantowa gitara i Bożonarodzeniowe wspomnienie, poruszają się po obszarze zamkniętych społeczności, wspomnień, nostalgii. Kiedy skazany na dożywocie więzień z Brylantowej gitary zaprzyjaźnia się z nowym osadzonym, żywiołowym Tico Feo, rozbudzają się w nim marzenia o wolności. On też będzie musiał wybierać i wyboru dokona, ale przewrotne zakończenie ujawni inne treści, niż można by się spodziewać, biorąc pod uwagę sytuację. Nieco inną wymowę ma utwór zamykający zbiór, bo jest on spokojnym i nastrojowym powrotem do lat dziecięcych, trochę przesadzonym, ale przez to akcentującym ich niezwykłość. Pierwsze słowa opowiadania zdają się zresztą o nierealności uprzedzać: Wyobraźmy sobie poranek pod koniec listopada, a więc nadajmy mu postać, stwórzmy. Siedmioletni Buddy wraz z sześćdziesięcioletnią kuzynką są najlepszymi przyjaciółmi. Ich świat ma niewielkie rozmiary: choć nie są jedynymi domownikami, żyją jakby odcięci od innych, na skraju, w swojej własnej idylli. Ta prosta historia ma szansę przypominać czytelnikowi o rzeczach małych, w dzisiejszych pędzących czasach spychanych na margines.

Zawarte w zbiorze teksty Capote’a nie wydają się przełomowe czy doniosłe, nie mówią o sprawach wielkich ani nie absorbują szerokich kontekstów. Ale w tym właśnie tkwi ich urok, w wyodrębnianiu jednego pola, w skupieniu się na szczegółach.

Wydawnictwo Albatros, 2010

piątek, 1 lutego 2013

Za co ją kochamy


„Sally była ubrana w suknię z różowego tiulu; czy na pewno? W każdym razie zdawała się promieniować jakimś światłem, jaśnieć – jak ptak albo jak balonik, który skądś przyfrunął i przez chwilę tkwi nieruchomo, zaczepiony o cierń głogu. Ale kiedy się kocha (a czymże to było jeśli nie miłością?), nic tak nie dziwi jak obojętność ludzi. Po obiedzie ciotka Helena po prostu wstała i wyszła; ojciec czytał gazetę. Mógł być jeszcze Piotr Walsh i stara panna Cummings; na pewno był Józef Breitkopf, bo biedny staruszek przyjeżdżał co roku w lecie, siedział tygodniami i udawał, że uczy ją niemieckiego, ale w rzeczywistości grał na fortepianie i śpiewał pieśni Brahmsa, chociaż nie miał głosu.

Kadr z filmu Pani Dalloway

Wszystko to było tylko tłem dla Sally. Stała obok kominka i mówiła tym swoim pięknym głosem (każde jej słowo brzmiało jak pieszczota), rozmawiała z ojcem, który trochę wbrew woli zaczął ulegać jej czarowi (ale nigdy nie zapomniał, że pożyczoną Sally książkę znalazł na tarasie w strugach deszczu). Nagle Sally powiedziała: – To zbrodnia siedzieć w pokoju – i wszyscy wyszli, i przechadzali się po tarasie. Piotr Walsh i Józef Breitkopf prowadzili dalej rozmowę o Wagnerze. Klarysa i Sally zostały trochę w tyle za nimi. I wtedy, gdy przechodziły obok kamiennej urny z kwiatami, Klarysa przeżyła najpiękniejszą chwilę swojego życia. Sally zatrzymała się, zerwała kwiat, pocałowała ją w usta. Świat mógł się zapaść, tamci przestali istnieć, została tylko ona z Sally. I było tak, jak gdyby otrzymała mocno zapakowany prezent i jak gdyby ktoś jej powiedział, że ma ten prezent zachować, ale niech go nie ogląda – brylant, coś nieskończenie cennego, mocno zapakowane, co ona rozwinęła, chodząc (tam i z powrotem, tam i z powrotem po tarasie), bo inaczej spaliłoby ją to promieniowanie, to objawienie, ta religijna ekstaza! Nagle Piotr Walsh i Józef Breitkopf zatrzymali się przed nimi.
– Zapatrzona w gwiazdy? – spytał Piotr.
Zdawało jej się, że wpadła twarzą na granitową ścianę w ciemności! Co za wstrząs. Straszne!”

Virginia Woolf, Pani Dalloway, tłum. Krystyna Tarnowska