czwartek, 27 grudnia 2012

Roland Topor, „Chimeryczny lokator”


Na przełomie drugiego i trzeciego kwartału 2012 roku wydawnictwo Replika wznowiło dwie głośne powieści mistrza makabreski i czarnego humoru. Roland Topor, znany też za sprawą surrealistycznych, naładowanych turpizmem grafik, opowiada w Chimerycznym lokatorze prostą na pozór historię. Oto młody urzędnik nazwiskiem Trelkovsky, pchany groźbą eksmisji, zmuszony jest poszukać nowego mieszkania. Okazja nadarza się szybko, formalności zostają dopełnione. Teraz wystarczy tylko nie wychylać się i żyć w zgodzie z pozostałymi lokatorami kamienicy.

Akcja dzieje się w ubiegłym wieku na długo przed nastaniem ery informatycznej. Wynajem lokum za niewygórowaną cenę Trelkovsky poczytuje za uśmiech losu i tym samym skłonny jest sprostać wszystkim wymaganiom, jakie się nań nakłada. Ułożony, niemający rodziny ani zwierząt, potrafiący natomiast porzucić godność na rzecz uniżoności, uosabiać mógłby kwintesencję lokatora idealnego. Prędko jednak okazuje się, że to wciąż zbyt mało. Roszczeniowi, represyjni sąsiedzi stają się punktem odniesienia dla wszystkich jego poczynań, zajmując najwyższe miejsce w hierarchii wartości.

Topor kreśli obraz drobnomieszczaństwa paryskiego przy użyciu groteski i absurdu. Wskazuje dosadnie przywary, nie stroni od akcentowania brzydoty, społecznego rozkładu. Sąsiedzi, zdający się pałać do siebie wzajemną nienawiścią, doszukują się każdej najbłahszej oznaki występku, najmniejszego hałasu urągającemu wizerunkowi kamienicy porządnych obywateli. Za główny cel zaś biorą sobie nowego lokatora. W sytuacji, w jakiej znalazł się Trelkovsky, odszukać można krytykę konformizmu dla sztywnych ram obyczajowych, wszechogarniającej produkcji normatywnych zachowań, wtłaczających jednostki w jedyny słuszny model postępowania. W tym sensie jest to proza anarchistyczna, stawiająca sobie za cel pokazanie walki ze społecznym jarzmem.

Zarazem trudno byłoby nazwać lekturę poważną czy moralizatorską. Topor przy każdej sposobności korzysta z palety środków: kpi, wyszydza, trywializuje. Nie zna przy tym tabu, jego obśmiewanie jest więc rozciągnięte do granic dobrego smaku. Jednak mimo głęboko akcentowanego turpizmu, książkę czyta się z przyjemnością. Obserwowanie kolejnych nieprawdopodobnych wydarzeń zanurzonych w atmosferze dusznej, rodem z Procesu Kafki, pozwala wsiąknąć w opowieść i postawić się na miejscu głównego bohatera – trochę nijakiego, podporządkowanego normom everymana.

Gdzieś na boku od głównego toru fabularnego pojawiają się wątki egzystencjalne, dotyczące śmierci, ale też szukania własnej tożsamości. Wplątany w domniemaną intrygę, Trelkovsky w pewnym momencie zauważa, że sam nie wie, kim jest: Postać jego przybladła, powoli wymazywana przez sąsiadów. (…) Co było nim, tylko nim? Co różniło go od innych? (…) Na próżno się zastanawiał, nie wiedział. Sposób, w jaki przeżywa on rzeczywistość, narastające poczucie zagrożenia i obcości, każą zastanowić się, czy istotnie wszyscy są Marsjanami, czy może to ułomność Trelkovsky’ego.

Chimeryczny lokator mimo swoich niewielkich rozmiarów wywołuje gamę emocji, od rozbawienia, po niepokój czy wstręt. Nie są to odczucia zupełnie oderwane od kontekstu realności. Znaczenia można bowiem odczytać na różne sposoby, a sedno dopasować również do czasów współczesnych.

Wydawnictwo Replika, 2012

poniedziałek, 24 grudnia 2012

David Mitchell, „Atlas chmur” – Gra na emocjach


O Atlasie chmur, pierwotnie opublikowanym w Polsce w 2006 roku przez wydawnictwo Bellona, zaczęto mówić w związku z tegoroczną hollywoodzką superprodukcją rodzeństwa Wachowskich oraz Toma Tykwera. Reżyserzy podjęli się ambitnego zadania, by zaadaptować na ekran kinowy książkę uważaną przez wielu za niemożliwą do zekranizowania. Premiera filmu stała się wydarzeniem, a wokół Atlasu… narósł ogromny szum medialny. Zasadniczym pytaniem wydaje się, czy ów rozgłos współmierny jest do jakości powieści, czy może zadziałały siły podobne do tych, których świadkiem był Timothy Cavendish, wydając fikcyjne wspomnienia Dermota Hogginsa.

Atlas chmur skrojony został z sześciu opowieści rozgrywających się w różnych czasach i miejscach – od wieku XIX, poprzez lata międzywojenne i współczesność, a na odległej przyszłości kończąc – lecz powiązanych ze sobą. Sprzężenie widoczne jest już w wierzchniej warstwie interpretacyjnej, bowiem pod względem konstrukcyjnym książka przywodzi na myśl rosyjskie matrioszki. Tworzy to prostą sekwencję, w której nośnik wcześniejszej historii (zapiski, książka, film) pojawia się w następnej. To jednak nie jedyny łącznik dla wątków – w powieści pobrzmiewają hasła dotyczące reinkarnacji oraz nieprzypadkowości wydarzeń.

Wydawać by się mogło, że tak banalne motywy filozoficzne, konstruujące zresztą szkielet książki, wpłyną nań niekorzystnie. Być może sam Mitchell wziął temat pod rozwagę, ponieważ z ust jednego z bardziej ironicznych bohaterów, wspomnianego już Cavendisha, dobywa się refleksja odnośnie do wcześniejszej „matrioszki”: (…) jakby od czasów Arystotelesa do Andrew Droida-Webbera czegoś jeszcze nie było setki tysięcy razy! Jakby w Sztuce chodziło o Co, a nie o Jak!. Gdy podążyć zaproponowanym przez Cavendisha tropem, książce Mitchella rzeczywiście przyznać trzeba niezaprzeczalną jakość. „Jak” wysuwa się tu bowiem na plan pierwszy.

Każda z sześciu opowieści odznacza się innym rodzajem narracji. Pamiętnik z XIX wieku stylizowany jest skrupulatnie na mowę ówczesnej arystokracji, z wyraźnym wyodrębnieniem właściwych dla owych czasów postaw i zapatrywań. Kolejna historia, po części będąca melodramatem gejowskim, to powieść epistolarna. Następnie pojawia się thriller, po nim zaś okraszone czarnym humorem wspomnienia pewnego epizodu z życia starego mężczyzny, aż w końcu futurystyczna dystopia przedstawiona w formie wywiadu. Ostatnim ogniwem łańcucha jest pierwszoosobowa opowieść nad trunkiem i jadłem. To owa żonglerka konwencjami, w której Mitchell daje prawdziwy popis literackim możliwości, czyni książkę interesującą.

Warto wrócić jednak do poziomu merytorycznego i zastanowić się nad poruszaną tu problematyką. Patrząc na poszczególne kwestie, można wysnuć tezę, że jakość treści w Altasie… rośnie wprost proporcjonalnie do zawężania się perspektywy. Tak oto ogólny zamysł reinkarnacji, sam w sobie cokolwiek naiwny, a nadto zepsuty łopatologicznie przedstawionym „kluczem” w postaci znamienia na ciele kolejnych wcieleń, wypada blado. Drugą ważną rolę odgrywa tu krytyka nienasyconego nigdy dążenia do władzy i zdobywania pieniądza, rozciągnięta na wszystkie historie, w ostatnich przybierając też formę krytyki konsumpcjonizmu.

W serwowanych przez Atlas… zrębach ideologicznych trudno dopatrywać się nowatorstwa. Nie pretendują do miana odkrywczych fragmenty o ludzkich ambicjach czy zależności między niewiedzą, strachem, nienawiścią a przemocą. Jakkolwiek nie ubierać tego w słowa, są to treści oczywiste, od czasu do czasu powtarzane w utworach biorących na warsztat kondycję społeczeństw. Gdy jednak przyjrzeć się historiom bliżej i wyodrębnić detale, często odnajduje się perełki. Siłą książki są właśnie szczegóły, jej sedno tkwi w ukazywaniu emocji jednostek postawionych przed koniecznością dokonywania wyborów.

Nie podzielam opinii mówiącej o tym, że Atlas chmur należy nazywać arcydziełem. W stylistycznej uczcie znajduję momenty słabsze, trochę banałów, puste treściowo miejsca, mogące świadczyć o zamyśle sztuki dla sztuki. Obok nich natomiast funkcjonują fragmenty ważne i zapadające w pamięć. Dla nich warto po książkę sięgnąć.

Wydawnictwo Mag, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.

czwartek, 13 grudnia 2012

James Baldwin, „Inny kraj”


James Baldwin, amerykański pisarz, działacz Civil Rights Movement i aktywista antyrasistowski, tworzył umownie nazywaną literaturę gejowską jeszcze przed zamieszkami w Stonewall. Jego najbardziej znane dzieła to Mój Giovanni, Inny kraj i Powiedz mi, jak dawno odszedł pociąg. Proza ta dotyka problematyki nierówności społecznych, rasizmu i homofobii, właściwych dla czasów, w których żył, ale też kwestii uniwersalnych, zasadzających się na pierwiastku emocjonalnym.

Rzecz dzieje się pod koniec lat 50. ubiegłego wieku, głównie w murzyńskich dzielnicach Nowego Jorku. Na przestrzeni trzech wydzielonych części sportretowana zostaje grupa przyjaciół związana z artystyczną bohemą muzyków oraz pisarzy. Początkowo linia fabularna koncentruje się na upadku czarnoskórego perkusisty Rufusa, niemogącego poradzić sobie ze społeczną rzeczywistością przesiąkniętą uprzedzeniem i niechęcią, co prowadzi go do podejmowania działań destrukcyjnych. W dalszej części lektury wyodrębnione zostają kolejne postaci: siostra Rufusa, jego były kochanek Eryk, małżonkowie Cass i Ryszard, Vivaldo. Wszyscy oni charakteryzowani są w obrębie podobnych ram narracyjnych, wydobywających samotność, odizolowanie i próby poszukiwania szczęścia. Środkami wyrazu pogłębiającymi opis jest przede wszystkim mocno zaznaczona nostalgia.

Narracja Baldwina ma charakter nostalgiczny w kilku aspektach. Jest ona zwrócona ku przeszłości, akcentuje przemijalność, zwłaszcza w odniesieniu do bliskich: (…) znali na wskroś tych ludzi od bardzo dawna, z lat, które dziś mogłyby uchodzić za poprzednie wcielenie – rozpoczyna się akapit poświęcony bywalcom parku. Jest coś przerażającego w widoku starych przyjaciół, starych kochanek, co to nie wiedzieć czemu zeszły na psy. Można by sądzić, że toczył ich jakiś szczególny rodzaj raka, który w obecnej chwili toczy zapewne nas samych. Ta próba uchwycenia dawnych czasów, momentów z przeszłości, i skonfrontowaniu ich ze stanem obecnym, to stały motyw książki, nadający jej wyraźnej atmosfery melancholii.

W krytycznym spojrzeniu na teraźniejszość kryje się jednak ponad wszystko tęsknota do lepszego, chęć wyzwolenia, ucieczki – do jakiegoś innego kraju, gdzie nie ma byle jakich drani, a człowieka traktuje się po ludzku. To niespełnione pragnienie Rufusa – choć nie tylko jego – przemieszane z żalem, poczuciem niesprawiedliwości i bezsilności, a w konsekwencji ogromną nienawiścią do białych. Nie ma znaczenia, że Rufus przyjaźni się z Vivaldem, zamieszkującym Nowy Jork Irlandczykiem. Mimo że przyjaciel z całych sił stara się być dla niego wsparciem, sam jeden nie jest w stanie polepszyć trudnej sytuacji Murzyna, nie potrafi przebić się przez mur, który Rufus wokół siebie zbudował.

Baldwinowi za medium dla pokazania społecznego ucisku wobec grup nieuprzywilejowanych służą szczególnie sceny, w których czarno-białe pary, a niekiedy też pary homoseksualne, wychodzą na widok publiczny. Za każdym razem pokazanie się innym ludziom jednoznaczne jest tu z poddaniem się miażdżącej ocenie. Nieżyczliwi obserwatorzy gapią się obcesowo jak gdyby zamiast czarno-białej pary mieli przed sobą budę licytacyjną czy zarodową stadninę koni. Baldwin powtarza opisy wrogich spojrzeń, wrogich emocji, przy kolejnych sytuacjach tylko nieznacznie zmieniając ich wydźwięk. (…) spacer podnosił tumany męskiej i kobiecej wrogości, smagającej twarz niby niesiony wiatrem pył uliczny, a Ida przyjmowała obelżywe hołdy z nie mniej obelżywą dumą.

Powieść w znacznej części porusza zagadnienie dyskryminacji, jednak jej głównym obszarem tematycznym są relacje międzyludzkie. Bohaterowie, uwikłani nie tyle w same namiętności, co sieci powiązań osadzone w danym kontekście, poszukują akceptacji i miłości, nie potrafiąc zdobyć się na kochanie. Opis ich zmagań jest całościowy, niejednoznaczny, nie dający jasnych odpowiedzi. Często oni sami ich nie znają, błądząc pośród mrzonek i niesprecyzowanych celów. Kobiety u Baldwina zdają się być przy tym silniejsze, bardziej świadome od mężczyzn. W wątku Leony i Rufusa dochodzi do odwrócenia proporcji; ofiara radzi sobie z sytuacją, chce pomocy dla oprawcy, ten zaś upada coraz niżej, niszcząc zarówno ją jak i siebie. Inna kobieta, Cass, w trakcie rozmowy powołuje się na męską narrację: (…) wszystko wygląda tak, jak wymyślili mężczyźni, cały świat jest waszym wymysłem. Mąż natomiast nie rozumie jej, zbywa spostrzeżenie zarzutem, że Cass zazdrości im męskości.

Inny kraj jest książką, którą rozpatrywać można na wielu poziomach. Począwszy od portretu czasów, jako odarty ze złudzeń, naturalistyczny obraz Ameryki pozbawiającej nadziei i perspektyw. Następnie jako opowieść o inności, wyobcowaniu, przepaściach między ludźmi, tworzonymi albo poprzez mechanizmy społeczne, albo ich samych. W znacznym stopniu to również dociekliwe wnikanie w tematykę miłości, ale miłości zupełnie pozbawionej cech bajkowych. Niezależnie pod jakim kątem się na nią spojrzy, to jedna z tych powieści, które pozostawiają po sobie ślady.

Wydawnictwo Muza, 1998


wtorek, 4 grudnia 2012

Mira Grant, „Przegląd Końca Świata: Feed” – Nowa era informacji


Pierwsza część trylogii Newsflesh wbrew pozorom nie traktuje o zombie, to nie wstający z grobów zmarli stanowią w niej element centralny. Mira Grant naniosła na swoją powieść zainteresowanie horrorem w wykonaniu George’a Romero, bynajmniej jednak nie zamykając Feeda w ciasnej szufladzie stylistyki gore. Akcenty rozłożone zostały według zasad thrillera politycznego – gdyby odsączyć książkę z żywych trupów i włożyć na ich miejsce inną wariację na temat wirusa, układ sił pozostać by mógł w niezmienionym kształcie. Grant sięga więc po klasykę, ale nie w formie ściągi mającej zagwarantować sukces. Feed daleki jest od kalkowania filmowych hitów.

Rok 2014 przyniósł światu zmiany znacznie rozleglejsze niż to, co dotąd przyjmowało się za wyznaczniki nowej epoki. Tym razem należało przedefiniować bodaj każdą sferę życia, tak samo jednostkowego, co zbiorowego. Zanim jednak nastąpiła refleksja, zanim zebrano fakty i wyciągnięto z nich wnioski, utrzymywało się jedynie pandemonium. Wirus rozprzestrzeniał się w zastraszającym tempie, ludzie zaś wcale nie skorzy byli wierzyć w pogłoski na temat makabrycznej zarazy. W dużej mierze winę za to ponosili dziennikarze – informacja zamiast pójść w obieg, tkwiła, nomen omen, w martwym punkcie. Pewna grupa społeczna wzięła jednak sprawy w swoje ręce. Ludzie ci, narażając własne życie, a często ginąc w imię prawdy, udowodnili światu, że nowa sytuacja nie ma nic wspólnego z żartami.

Dwie dekady później rodzeństwo Georgia i Shaun Masonowie przejmują pałeczkę poprzedników z czasów Powstania. Narracja pisana z perspektywy racjonalnej, oddanej sprawie Georgii bez trudu pozwala wsiąknąć w realia odmienionej rzeczywistości. Jest to tym łatwiejsze, że Grant swoją wizję oddała w sposób tak samo przemyślany, jak wiarygodny i pełny. Niemała ilość informacji przewija się na kartach książki, poczynając od kwestii należących do skali marko, jak choćby funkcjonowania służb specjalnych, a skończywszy na detalach, na przykład wielkiej popularności nadawania dzieciom różnych wariantów imienia George.

Operowanie ową wyjaśniającą narracją ma też drugą stronę medalu. Ciągłe dookreślanie kontekstów wraz z przedstawianiem mało zajmujących wydarzeń skutkują bowiem nadmiernym rozwleczeniem akcji właściwej. Swój udział ma tutaj sposób prowadzenia opowieści – Grant nadała głównej bohaterce manierę skrupulatnego tłumaczenia nie tylko rzeczy ważnych, ale też możliwych do pominięcia, nierzadko przy użyciu rozciągających monologi opozycji: Normalne soczewki mają za zadanie skorygować wadę wzroku osoby, która je nosi. Z moim wzrokiem wszystko w porządku, pomijając kłopoty ze światłem, na które mogą pomóc soczewki. Niestety, podczas gdy klasyczne zwiększają pole widzenia, te blokują większość mojego (…).

Powieść mozolnie nabiera rozpędu, bardziej skupiając się na samym konstruowaniu linii fabularnej niż wywoływaniu skoków adrenaliny. Kiedy jednak intryga zaczyna się zawiązywać, a wydarzenia zyskują prędkość, potrafi przykuć uwagę na dłużej. Uwydatniają się charaktery postaci, łączące je zamiłowanie do rozpowszechniania prawdy bez względu na koszty. Nie brak też emocji i sytuacji dramatycznych. Momenty te znakomicie spełniają swoją rolę – potęgują ciekawość i trzymają w napięciu aż do wydarzeń kulminacyjnych, co istotne, niebędących jedynie wstępem do trylogii, a satysfakcjonującym zakończeniem tomu pierwszego. Połączenie wszystkich tych składników daje książkę nierówną, ale na pewno nie głupią.

Wydawnictwo Sine Qua Non, 2012
Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.